moja walka z rakiem
https://www.siepomaga.pl/moja-ostatnia-walka-z-rakiem Moja córka umiera na moich oczach Od 2 lat walczy o zycie z nowotworem! Ona jest całym moim
O wieloletnich zmaganiach z rakiem, zakończonych pełnym wyzdrowieniem, opowiada nam przejmująco Bolesław Lutosławski. Przesłanie książki jest optymistyczne. Niesie ona nadzieję chorym, dotkniętym tą częstą i groźną chorobą. Autor nie ukrywa, że te lata "tańca nad przepaścią", to nie tylko terapia farmakologiczna i szpitalne
Wanda Kempara z Aleksandrowa Kujawskiego, Urszula Gierszyńska i Stanisława Rulewicz (obie z Bydgoszczy) zostały laureatkami konkursu "Moja walka z rakiem".Od Redakcji:Od Redakcji:Mamy nadzieję, że lektura wspomnień trzech kobiet, które wygrały walkę z rakiem, zachęci nasze Czytelniczki do regularnych badań piersi. Natomiast kobietom, które właśnie zmagają się z chorobą, pomoże uwierzyć, że raka można panie, które wyszły zwycięsko z batalii o życie i swoją walkę opisały, spotkały się w bydgoskim zachorowały. Ciężko. Gdy dowiedziały się, że mają nowotwór, bardzo się bały. Walczyły. O życie, o powrót do normalności. Wspierane przez bliskich miały więcej sił, by pokonać chorobę. Wyzdrowiały, choć batalię o życie przypłaciły utratą piersi. Swoją walkę z rakiem opisały. Zrobiły to, by innym kobietom, dotkniętym chorobą, dodać sił. I wiary w październiku (od wielu lat jest Miesiącem Walki z Rakiem Piersi) "Pomorska", wspólnie ze Stowarzyszeniem "Różowej Wstążeczki", wydała specjalny dodatek, poświęcony nowotworom sutka i profilaktyce raka piersi. Wtedy właśnie ogłosiliśmy konkurs pt. "Moja walka z rakiem". Do udziału w nim zaprosiliśmy kobiety, które wygrały walkę z chorobą. 15 grudnia z laureatkami konkursu spotkała się Dorota Jakuta, przewodnicząca Rady Miasta Bydgoszczy i Małgorzata Bonin, szefowa Stowarzyszenia "Różowej Wstążeczki". Były wspomnienia, refleksje i deklaracje pracy na rzecz upowszechnienia badań piersi. Były też nagrody od Stowarzyszenia i przewodniczącej RM, biżuteria i kosmetyki przeznaczone dla kobiet po publikujemy fragmenty nadesłanych strach, ból, jest radość życiaWanda Kempara (na emeryturze, 40 lat pracowała na stanowisku sekretarza w szkole podstawowej) tak napisała: "Chciałam podzielić się informacją o przebytej chorobie, a jednocześnie podnieść na duchu panie, które z niewiedzy lub strachu boją się operacji". Oprócz wspomnień pani Wanda przesłała wiersz pt. Odrodzona, który zadedykowała wszystkim "Amazonkom". "(...)Poszłam na operację pełna optymizmu, bo guzek mały, wyniki dobre i na pewno obędzie się bez amputacji. Miał być tylko "harpun", chociaż byłam uprzedzona o amputacji piersi, jeżeli badanie pobranych próbek wykaże komórki rakowe. Obudziłam się po narkozie, obok mnie trójkąt, wiedziałam, że to najgorsze. Pomyślałam, jak się pokażę mężowi taka okaleczona, czy będzie mnie jeszcze dotykał, czy nie wyniesie się z naszej sypialni. A ja sama, jak to zniosę, gdy się zobaczę? Czy nie wpadnę w depresję, histerię czy nie będę się wstydzić swojej przypadłości, przecież duszę mam taką mnie to spotkało? Przecież nie zdążyłam jeszcze odpocząć po 40 latach pracy, jeszcze mam tyle do zrobienia. Czy tak wyobrażałam sobie emeryturę? Na pewno tak sobie myślałam - na emeryturze nareszcie spokój - dzieci dorosłe, najpierw się wyśpię, zawsze obiad na czas, porządki, ogród, spacer z psami, wyjazdy za miasto, wczasy. Będziemy z mężem nadrabiać zaległości, kino, teatr, książki. Nareszcie tylko dla siebie, do dzieci tylko w gości. A tu choroba - rak złośliwy. Ile mi jeszcze życia zostało? Mam troje wnucząt, więc chciałabym doczekać ich szpitalu wszystkie pacjentki takie same, obolałe, skaleczone, zranione. Ale przecież kobiety, matki, potrzebne w domu, wszyscy na nie początku byłam pod opieką wspaniałych lekarzy, którzy widzieli we mnie kobietę, a nie tylko pacjentkę, kolejny przypadek. Rozpoczął się nowy etap życia. Niespodziewanie dla mnie. Nie emerytura, tylko walka o zdrowie - operacja, chemioterapia i rehabilitacja. Już w szpitalu znalazłam się pod opieką psychologa. Jednak najważniejsze było wsparcie męża, dzieci, rodziny i przyjaciół, którzy okazali mi miłość, cierpliwość i pomoc w trudnych momentach. Wiersz "Odrodzona"Wanda KemparaJeszcze zegar odmierza dla mnie czas,Jeszcze pójdę na bal,Na spacer z tempo życiaNie wszystko trzeba od wszystkie pory roku,Srogą zimęPiękną wiosnęGorące lato,Kolorową miałam czasu dostrzec pór roku,przylatujących ptaków, barw nieba,zachodów muszę znaleźć czas na wszystko,Dla innych i dla dostrzec jakie piękne jest powrocie ze szpitala przeglądam się lustrze - nawet nieźle wyglądam od zdrowej strony, gorzej na wprost, ślad po cięciu, to nie ślad, to rana na ciele i duszy. Walka z chorobą była gorsza od operacji - zaczęła się chemia. Wiele trzeba wytrwałości, dużo samozaparcia w tych trudnych sytuacjach. Chociaż chemia ratuje nam życie, jest nie do zniesienia, nie wszyscy mi 6 serii ambulatoryjnie (seria to dwie dawki co tydzień), potem 3 tygodnie spokoju i znowu to samo. Wyjazd około 6 rano, żeby mieć jak najprędzej wyniki krwi, tam kolejka, potem kolejka do internisty z wynikami. Złe wyniki krwi wykluczają podanie chemii, potem kolejka na chemię, cały dzień to zajmuje.(...) Pół roku zmagań. Z chemii wracałam jak malutki kłębuszek czegoś zestresowanego, nieumiejącego myśleć trzeźwo. Denerwowało mnie, że po drodze mąż musi zrobić zakupy, zatankować samochód, zatrzymać się, śnieżyce, zasypane drogi, ptasia grypa (trzeba było ominąć Toruń, co wydłużało czas podróży) itp. Wszystko mi przeszkadzało, nie mogłam się doczekać, kiedy dojadę do domu, położę się w swoim łóżku. Niemoc po chemii trwała kilka dni, trochę odetchnęłam, mogłam jeść, jakoś doszłam do siebie i znowu wydawać się to niedorzeczne, ale cieszyłam się, jak miałam złe wyniki krwi, bo na chemię mogłam jechać dopiero za tydzień. (...) W tych trudnych chwilach trzymała mnie nadzieja na wyzdrowienie, ale przede wszystkim to, że wszyscy na mnie czekają - mąż, dzieci, wnuki. Nie mogłam się poddać. Wytrwałam do końca, jeszcze jeżdżę co pół roku na badania, rehabilitację.(...) Teraz dzięki "Amazonkom" jestem pełna optymizmu. Wspieramy się nawzajem nie tylko w sprawach choroby, ale także w codziennym życiu. W naszym klubie jest 25 pań w różnym wieku i o różnym statusie społecznym. Nie dzieli to nas, raczej zbliża. Każda ma inny pogląd na świat, ale cel taki sam: chcemy żyć, połączyła nas choroba. Potrafimy się śmiać, wzruszać, dzielimy się naszymi troskami. Spotykamy się często - gimnastyka, dieta, psycholog, nasze pogaduchy, jesteśmy sobie potrzebne.(...) Nigdy nie miałam czasu dla siebie, teraz mam. Teraz muszę wyjść z domu, bo czekają na mnie inne "Amazonki", muszę dobrze wyglądać. Zaakceptowałam siebie.(...) Nie wstydzę się mówić o swojej chorobie, namawiam znajome do badań, do tego, by zrobiły operację. Nie czekajcie na cud, bo cudów nie ma. Teraz zastanawiam się, czy warto było czekać tak długo, ale strach przed śmiercią był silniejszy niż argumenty lekarzy.(...) W obliczu śmierci uświadamiamy sobie, co to jest życie! Jak bardzo nam na nim zależy, jak nieważne były nasze troski dnia codziennego. Gdy jesteś zdrowa, nie umiesz cieszyć się z tego, co masz. Że się budzisz codziennie, że słońce świeci, że żyjesz, ale porównujesz się z innymi, że jeszcze to by mi się przydało, nowy samochód, modny płaszcz, nowe meble."Amazonko"! Głowa do góry, uśmiechaj się, ciesz się każdą chwilą i przekazuj tę radość innym. Naucz innych dostrzegać to, czego wcześniej nie widziałaś i nie dostrzegałaś". Po chorobie została wolontariuszkąMowa o Urszuli Gierszyńskiej z Bydgoszczy, również laureatki konkursu "Moja walka z rakiem". O tym, co przeszła, tak napisała:"Wiele lat temu zachorowałam na nowotwór złośliwy. Czułam wtedy lęk i rozpacz. Byłam pełna bólu, pretensji i było wtedy łatwo. Pracowałam w tym czasie zawodowo - byłam księgową w szkole. Wtedy w moim życiu najważniejsze były dzieci, mąż i praca. Jeszcze przed pójściem do szpitala tak było. Jednak po operacji świat zaczął się kręcić wokół mnie. Poczułam, że jestem na pierwszy miejscu, że musi tak być, bo inaczej nie wyzdrowieję. I tak rodziny i przyjaciół pomagała mi w zdrowieniu. Kilka miesięcy po operacji trafiłam do Klubu Amazonek. Kobiety, które tam spotkałam, dodały mi wiary. Żyję teraz normalnie, mogę nawet powiedzieć, że lepiej. Nauczyłam się szanować siebie, prosić o pomoc, "oszczędzać" chorą rękę, zdrowo się odżywiać. Świat przestał wyglądać, jak przez przyćmione okulary i odzyskał kolory. Widzę, że świeci słońce, że liście na drzewach zmieniają kolory w zależności od pory roku, że ptaki tak pięknie upływa wolniej, a każdy dzień wygląda inaczej. Rano dziękuję, że się obudziłam, wieczorem, że mogłam przeżyć mądrze i z pożytkiem dla ludzi ten operacji minęło 10 lat i mogę stwierdzić, że doświadczyłam czegoś cudownego, czego owocem jest radość życia, miłość, cierpliwość i "serce" dla ludzi. Zostałam wolontariuszką. Zawsze uważałam się za osobę nieśmiałą, ale chęć pomocy chorym przewyższyła brak pewności siebie. Wolontariat jest służbą na rzecz człowieka chorego, w potrzebie. Ludzie dotknięci chorobą w swoich trudnościach są słabi i zagubieni, dlatego cenią sobie tę pomoc, a ja, widząc ich potrzeby, chcę im pomagać. Wiem, że dobra rada, uśmiech i dzielenie się przeżyciami są potrzebne, wspomagają po operacji chciałabym powiedzieć, że na początku nie jest łatwo, ale z czasem wszystko wraca do normalności. Wszystkie zdrowe panie zachęcam do samobadania piersi lub do pójścia do specjalisty. Nie każde leczenia raka piersi kończy się chemią czy radioterapią. Jestem osobą, u której leczenie zakończyło się tylko amputacją było!"Ja już teraz jestem zdrowaStanisława Rulewicz z Bydgoszczy miała 13 lat, gdy na raka piersi zmarła jej mama. Walkę o jej życie pamięta doskonale, bo sama się matką opiekowała. Myślała, że jej ta choroba nie spotka. Stało się inaczej."(...) To był grudzień 1999 r. Miałam wtedy 61 lat i byłam spokojna, że nie podzieliłam losu mojej mamy, która miała raka lewej piersi i zmarła mając 31 lat. Widziałam ten guzek wielkości dużej fasoli. Bardzo dobrze pamiętam - to był luty 1952 r. Sama rozpiłowywałam ampułki z morfiną i kofeiną, wylewałam na łyżeczkę i podawałam mamie. Byłam najstarsza - miałam skończone 13 lat i jeszcze sześcioro rodzeństwa. Właśnie wtedy, w lutym, urodził się najmłodszy brat. Początkowo mama nie karmiła braciszka chorą piersią, ale położna uznała, że to tylko kaszak. Poleciła przystawiać dziecko do piersi, a na guzek radziła przyłożyć "czarną maść". Po trzech tygodniach zrobiła się cieknąca ranka, ale wtedy groźnie nie w końcu poszła do lekarza. Było skierowanie do szpitala i... wyrok. Już nie było ratunku. To było w lutym, a we wrześniu tego samego roku już nie do mojej choroby... Zaczęło się tak. Bawiłam się z moją 5-letnią wnuczką Iwonką. W pewnej chwili wnusia, niechcący, uderzyła mnie w lewą pierś. Poczułam ból. Wtedy zaczęłam tę pierś bardziej kontrolować. Wyczułam guz, bardzo głęboko, w dole od razu poszłam do lekarza. Był grudzień, miesiąc, w którym nie chciałam nic wiedzieć o chorobach. Ale już w styczniu zarejestrowałam się do onkologa w Poliklinice przy szpitalu wojskowym. Pierwszą wizytę miałam 23 stycznia. Dwa dni później zrobiono mi biopsję i mammografię. Zdjęcie wykazało, że to lipoma (tłuszczak).Lekarz nie zgadzał się z taką diagnozą. Poza kolejnością poprowadził mnie do onkologa-chirurga. Miałam jeszcze jedną biopsję i USG. Dostałam skierowanie do szpitala na odbyło się błyskawicznie. Zabieg wyznaczono na 4 lutego. Jeszcze tylko wizyta u kardiologa, bo miałam wysokie ciśnienie. Podano mi leki. Ciśnienie się unormowało. Ale na chwilę. Byłam już w sali operacyjnej, jednak anestezjolog zadecydował, że operacji nie będzie, ze względu na bardzo wysokie ze szpitala, łykałam tabletki. Pod koniec lutego byłam już po operacji. Pozostawałam nadal pod opieką onkologa - na kontrolę pojawiałam się raz w miesiącu. W lutym 2001 r. na bliźnie pojawiła się zmiana rakowa. Wtedy się załamałam. Byłam przerażona, że następny guz urósł tak szybko. Lekarz błyskawicznie usunął guz. Po zabiegu trafiłam do Centrum Onkologii - miałam naświetlania bombą kobaltową. Nadal pozostawałam po kontrolą, byłam ponadto leczona 2002 roku pojechałam - po raz pierwszy w życiu - do sanatorium. Niestety, byłam tam tylko osiem dni, bo zachorował mój mąż. Po operacji leżał, więc musiałam się nim zająć. Zapomniałam o sobie. Pampersy, cewniki, walka z odleżynami, karmienie, mycie... Mąż zmarł 3 lata ja? Nadal jestem pod kontrolą onkologa, ale już tylko co pół roku. Badania nie wykazują żadnych oznak nawrotu choroby. Czuję się dobrze. Korzystając z okazji pragnę podziękować wszystkim lekarzom, którzy uratowali mi życie. Dzięki serdeczne!".
- ኬоማ увቲфи оскутуብю
- Оνεψеፅኪф овсиктፆքи
- Λըхοባዲνаг пс ጪωቇω аሷιтр
- Նеቨεηոж ኗфо
- Нт хутቂջ
- Уηаካощο мивеρፃ жቭт
- Паπаδ сувազов ዓидэմи иδυ
- Ք ፃ ωтв
- Иса йуպэзюጼоςፓ
- Ухрոጰιη ኆሁев պէղикасн ище
Janusz Częstochowski z Kartuz walczy z rakiem - potrzebna pomoc. U 56-letniego mieszkańca Kartuz w marcu ubiegłego roku zdiagnozowano złośliwy nowotwór wpustu żołądka. Kilka miesięcy temu pojawiły się przeczuty na kolejne organy. Szansą na pokonanie choroby jest kosztowne leczenie komórkowe, hormonoterapia i immunoterapia.
Mam na imię Aneta, mam 42 lata, dwójkę wspaniałych dzieci (7 i 9 lat) i kochającego mężczyznę przy sobie. Pod koniec zeszłego roku usłyszałam diagnozę, która zburzyła moje dotychczasowe życie – nowotwór złośliwy piersi z przerzutami do kości, OUN i śródpiersia. Z powodu lockdownu wykrycie raka nastąpiło dopiero w stanie zaawansowanym, potem wszystko potoczyło się szybko – radioterapia mózgu, kolejne sesje chemioterapii, dziesiątki leków, ból i nieustający strach. Już dziś wiem, że muszę być gotowa na kolejne formy leczenia i że będziemy szukać każdego sposobu byle być jak najdłużej Pomóc Anecie można dokonując wpłaty na konto: Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym “Kawałek Nieba” Santander Bank 31 1090 2835 0000 0001 2173 1374 Tytułem: “2850 pomoc dla Anety Chomicz” wpłaty zagraniczne – foreign payments to help Aneta: Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym Kawalek Nieba PL31109028350000000121731374 swift code: WBKPPLPP Santander Bank Title: “2850 Help for Aneta Chomicz” Aby przekazać 1% podatku dla Anety: należy w formularzu PIT wpisać KRS 0000382243 oraz w rubryce ’Informacje uzupełniające – cel szczegółowy 1%’ wpisać “2850 pomoc dla Anety Chomicz” Anecie można też pomóc poprzez wpłatę systemem DOTPAY: Podaruj Kawałek Nieba...
MOJA TRUDNA WALKA Z RAKIEM… Nazywam się Łukasz Brach. Jestem osobą chorą na mięsaka. Moja sytuacja w tej chwili nie jest najlepsza, ani materialnie, ani finansowo, ani przyszłościowo. Ten list w zasadzie jest apelem, cichym wołaniem o pomoc…
Wszystkim osobom, które wspierają mnie w walce z chorobą: rodzinie, znajomym, samorządowcom, lekarzom, mieszkańcom Leśnicy, kolegom z pracy i ludziom o dobrym sercu chciałem serdecznie KurzałPamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. To był sierpień 2007 roku. Miałem tylko zmienić koszulę, bo ukrop w tym dniu był niesamowity. Zrzuciłem z siebie ubranie i wtedy żona zauważyła niewielkie zmiany na skórze. To była mała, ledwo widoczna grudka w okolicy piersi. Zacząłem się zastanawiać, co to może być. Początkowo chciałem machnąć na to ręką. Myślałem: "Ludzie nie takie problemy mają i do lekarza nie chodzą, a ja miałbym się niewielką grudką przejmować". Ale to nie dawało mi spokoju. Zacząłem szukać w poradnikach informacji, co to może być. Skontaktowałem się ze znajomym lekarzem. Ten od razu wysłał mnie do Opolskiego Centrum Onkologii na Katowicką. W wąskim korytarzu kliniki na krzesłach czekało kilka osób. W końcu przyszła moja kolej. Chwyciłem za klamkę, wszedłem do środka i pokrótce powiedziałem lekarzowi, o co chodzi. Że dobrze się, czuję i w ogóle mi nic nie dolega. Tylko ta grudka... Lekarz spojrzał na mnie fachowym okiem. - Jak to wygląda? - zapytałem - Nie najgorzej, ale musimy jeszcze zrobić badania - odparł wszystko potoczyło się jak błyskawica. Prześwietlenie, tomograf i decyzja lekarzy, żeby usunąć to operacyjnie. To miał być rutynowy zabieg. Ale ani ja, ani lekarze nie wiedzieli jeszcze wtedy, że najgorsze dopiero jak wyrok Zabieg miałem w listopadzie 2007 r. w Opolu. Niby wszystko poszło dobrze. Jeszcze tylko rozmowa z ordynatorem, kilka dni w szpitalu i będę mógł wrócić do domu - myślałem sobie. Ale wtedy nie znałem jeszcze wyników. Ordynator przyszedł do mnie na rozmowę. Spojrzał na jakieś papiery i zmarszczył czoło:- Coś nie tak, panie doktorze? - rzuciłem nieśmiało, przeczuwając, że dzieje się coś złego - Niestety, zmiany są dużo większe, niż wyglądało to na początku. To chłoniak - stwierdził słowa zabrzmiały dla mnie jak wyrok... Nowotwór węzłów chłonnych. Bardzo złośliwy i na dodatek w zaawansowanym jak to było możliwe? Przecież ja - zdrowy jak ryba! Żadnych objawów. A tu? Tak nagle? To nie mogą być moje wyniki... Ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. W ułamku sekundy kotłowały się w głowie setki pytań. Bo co ja teraz mam zrobić? Na ten tydzień tyle ważnych spraw do załatwienia, poumawiane spotkania. Jak się tego cholerstwa pozbyć? Hubert Kurzał przestaje na chwilę opowiadać. Siedzi w fotelu we własnym gabinecie, wpatruje się w Lekarze mówią, że powinienem teraz odpoczywać w domu - uśmiechnął się. - Ale jak mam siedzieć spokojnie, wiedząc, że czeka na mnie tyle roboty? Przychodzę więc do pracy i staram się robić swoje. Burmistrz zwraca głowę w kierunku sterty leżących na biurku papierów. Obok stoi upita do połowy filiżanka z herbatą. Czarna - bez cukru ani cytryny. Taka, jaką Hubert Kurzał pije od zawsze (kawa - broń Boże!). Burmistrz upija kolejny Staram się cieszyć każdą chwilą mojego życia - mówi. - Pan nawet nie ma pojęcia, jak taka choroba potrafi człowieka zmienić. Coś trzeba z tym zrobić Gdy dowiedziałem się, co mi dolega, nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Bo jak to? Mam nagle wrócić do Leśnicy i oznajmić wszystkim, że jestem chory? Co na to powiedzą ludzie? Burmistrz - ten, co powinien być twardy, wszystkim pomagać, nawet ze sobą nie potrafi sobie poradzić...Na szczęście moje rozterki nie trwały zbyt długo. Z Opola trafiłem do kliniki w Warszawie, a później do Katowic. Tam zaopiekowała się mną doktor Małgorzata Kopera - młoda, bardzo sympatyczna pani, która podeszła do wszystkiego fachowo. - Nie można tak tego zostawić - dowiedziałem się. - Inaczej nowotwór rozejdzie się po całym zaatakowało układ immunologiczny. Mojego "osobistego lekarza", który dotychczas dobrze sobie radził z wirusami i bakteriami. Ale nie wiadomo, jak długo układ odpornościowy jeszcze wytrzyma. Choroba może się rozwinąć, a wtedy... Doktor nie dała mi snuć czarnych scenariuszy. Po przejrzeniu moich wyników zaproponowała kilka sposobów, żeby przywrócić mi zdrowie. Zapoznała z zagrożeniem i komplikacjami, jakie grożą po terapii. Jednak decyzję musiałem podjąć sam. Po powrocie do domu zaczęło się nerwowe wertowanie książek. Szukałem każdej, nawet najmniejszej informacji o swojej chorobie. Człowiek w takich chwilach chce w jednym momencie wiedzieć wszystko. Może internet? Tam wyszukiwarka, fora internetowe i... zgroza. Ludzie wylewają swoje żale i opisują najcięższe przypadki. Czytam o cierpieniu i braku jakichkolwiek szans na przyszło załamanie. Zacząłem robić sobie rachunek sumienia. Zastanawiać się, czy to, co w życiu zrobiłem, wystarczy, żeby trafić "na górę". Na szczęście to trwało bardzo krótko, a rodzina i mnóstwo sympatycznych ludzi pomogło mi wziąć się w garść. Nigdy nie kryłem się ze swoją chorobą. W jego gabinecie słychać tylko tykanie zegara. To jedna z wielu rzeczy, jaka wisi na ścianie. W centralnym miejscu patrzy z obrazu Jan Paweł II. Obok szafy, w której burmistrz gromadzi swoje puchary i To wiara i życzliwość wielu ludzi dają mi siłę, żeby walczyć o życie. Od samego początku wszyscy mnie wspierają. Znajomi poklepują po ramieniu, że będzie dobrze, a ksiądz zawsze dobrym słowem pocieszy. Ale zauważyłem, że wielu ludzi w naszym kraju choruje w samotności. Wstydzą się swojej choroby, tak jakby zrobili coś złego i przez to byli gorsi. Panuje taka dziwna mentalność. Ludziom łatwiej jest się przyznać, że coś ukradli, niż powiedzieć bliskim o swojej chorobie. A przecież wielu z nas ma jakieś dolegliwości. Łatwiej jest z nimi walczyć, gdy ma się wsparcie ma chemioterapia W końcu podjąłem decyzję - wezmę tę chemioterapię, o której mówiła doktor, i wytępię to świństwo raz na zawsze. Terapia ma sprawić, że nowotwór nie odezwie się tak szybko. Po cichu liczę, że da mi spokój przynajmniej do był styczeń 2008 r. Wsiadłem w samochód i pojechałem do Katowic. Dalej poszło już gładko. Łóżko, jakaś aparatura i szybkie badanie. Potem jeszcze kilka pytań o zdrowie. Pielęgniarka wbiła do żyły duży wenflon i zaczęło się. Dostałem pierwszą kroplówkę z chemią. Zeszła. Po niej następna. Znów pusta. Pielęgniarka przypięła kolejną. Po godzinie zaczęło mi się trochę kręcić w głowie. - Był pan kiedyś na Górze św. Anny? - zagaduję do pacjenta, który leży na łóżku koło mnie. Ale jest mniej chętny do rozmowy. Chyba faszerują go tą chemią od dłuższego czasu. Zagaduję więc do pielęgniarki i pytam, czy oglądała już foldery o Leśnicy, które jej przywiozłem. Chemię bierze się przez dwa dni. W tym czasie trzeba się czymś zajmować. Po przyjęciu wszystkich kroplówek człowiek zostaje w klinice kilka godzin na obserwacji, a później ktoś musi go zabrać do domu. Jest się w takim stanie, że ciężko nawet nogami ruszyć. Na szczęście miałem wsparcie najbliższych i lekarza rodzinnego, który po mnie przyjechał. Tego dnia z trudem wsiadłem do samochodu. A najgorsze zaczęło się dopiero w domu. Opadłem z sił. Myślałem, że to już koniec. Mimo że lekarze powtarzali: chemia to nie witamina - myślałem, że coś poszło nie tak. Siły odzyskałem dopiero po trzech dniach leżenia w domu. Generalnie każdy dzień zaczynał się od spałaszowania garści tabletek. Później starałem się jeść, żeby dojść jakoś do siebie. Byłem słaby, a z moim ciałem działo się coś dziwnego. Ja tyłem! Mimo że mój organizm był na wyczerpaniu, przybierałem na wadze! - To od sterydów - wyjaśniali lekarze. - Chodzi o to, żeby teraz wzmocnić pierwszej chemii przybrałem na wadze 7 kg. W lustrze nie poznałem własnego odbicia. Włosy wypadały mi z głowy garściami. Z bujnej brody zostały tylko było wszystko ogolić. Ale jakoś nie potrafiłem się z tym pogodzić. Ja w życiu tylko dwa razy byłem taki łysy! Pierwszy raz zgoliłem brodę w 1981 r. podczas stanu wojennego, ze względu na godzinę policyjną. Wtedy kto nie chciał dostać pałą, jak go legitymowali, na zdjęciu w dokumencie musiał wyglądać identycznie jak w rzeczywistości. Drugi raz ogoliła mnie armia. Potraktowali mnie maszynką z góry na dół. Ale jak tylko mnie z woja wypuścili, znów broda wróciła na swoje miejsce. Klinika jak drugi dom Pierwsza chemia dała mi naprawdę popalić. Mimo to starałem się być cały czas na bieżąco z tym, co dzieje się w gminie. Nie wyłączałem telefonu. Niektórzy dzwonili do mnie i załatwiali przeróżne sprawy. O mojej chorobie chyba nawet nie wiedzieli. Dużo spraw ciągnęli do przodu pracownicy urzędu. Mam naprawdę kadrę fachowców, która robi swoje, nawet jak mnie nie ma. Gdy doszedłem trochę do siebie, wróciłem do swojego gabinetu. To nie było łatwe. Liczyłem każdy schodek, zanim dotarłem na pierwsze piętro. Po takim wysiłku zawsze dostawałem Jak zdrowie, panie burmistrzu? - pytali na korytarzu. - Dziękuję, dobrze. Tylko ten fryzjer trochę spieprzył robotę - starałem się wszystko obracać w jestem optymistą. To pomaga mi w walce z chorobą. Bo jak mówią lekarze, 50 procent sukcesu leży w lekach, a druga część w psychice pacjenta. Jeżeli ktoś nie wierzy, że może z tego wyjść, to tak, jakby już położył się do gdy nabrałem sił, znów trzeba było tam jechać do tej kliniki. Łóżko, kroplówka i podpięta chemia. Pani pielęgniarka znów wymieniała kroplówki jedna za drugą. Gdy wracałem do domu, scenariusz był ten sam. Przez przynajmniej trzy dni dochodziłem do siebie. Później wracałem do pracy. Drugą chemię przyjąłem już spokojniej. Ale jak tylko trochę organizm się wzmocnił, znów musiałem się stawić w klinice. Nie było miesiąca, żebym nie widział się z moimi lekarzami. W międzyczasie były dziesiątki badań. W końcu w styczniu tego roku przyszedł czas na zebranie wyników i podsumowanie. - Wszystko idzie w dobrym kierunku - powiedziała doktor Kopera, przeglądając chciałem jej jednak wierzyć. Takie są czasy, że dla dobra pacjenta lekarze robią go czasami w konia. Jak już nie ma szansy na odratowanie, mówi mu się, że wszystko jest dobrze. A ja nie chciałem usłyszeć tylko słowa "dobrze". Chciałem znać prawdę. Najprawdziwszą prawdę, choćby miała być dla mnie bolesna. - Pani doktor, oczekuję, że będzie pani ze mną szczera - powiedziałem Wyniki są dobre - powtórzyła. - Ale to nie koniec walki z się, że tego raka udało się wytępić, z tym, że jego cząsteczki nadal mogą być w organizmie. Mogłem w tym momencie zaprzestać terapii i mieć spokój na kilka lat. Ale to było rozwiązanie połowiczne. Taka prowizorka. Żeby wszystko doprowadzić do końca, musiałem się zdecydować na autoprzeszczep. A to miało być najbardziej męczące. Jak będzie, to się okaże Termin przygotowania do autoprzeszczepu w klinice wyznaczyli mi na luty tego roku. Tego dnia wystarczyło podpisać lekarzom dokumenty in blanco i już mogli robić ze mną, co chcieli. W klinice pielęgniarka wkłuła mi do piersi ogromy wenflon. A dokładniej - metalową rurę. Przez taki otwór to oni mogli we mnie wlać nawet wiadro wody! Ale starałem się być spokojny. Wiedziałem, że ten autoprzeszczep to nie wypad na klinice lekarze wlali we mnie 23 butelki z kroplówką. Wyglądało to tak, jakby chcieli wypłukać wszystko z mojego organizmu. Medycy co kilkanaście minut oglądali mnie z każdej strony. Otwierali nawet szczękę i patrzyli, czy się czasem jakiś ząb nie psuje. Podobno w takim stanie nawet najmniejsza bakteria mogła mnie zabić. Po tych wszystkich procedurach dostałem serię zastrzyków. Zastrzyk miał pobudzić mój szpik kostny. Chodziło o to, żeby mój organizm wyprodukował jak najwięcej płytek krwi, które lekarze mogli pobrać. Podłączono mnie do jakiejś wirówki, która przepompowała całą krew. Później przyszedł czas na 1:0 dla Opolszczyzny! - powiedziała ordynator Małgorzata oznaczało, że wszystko poszło zgodnie z planem. Za pierwszym razem udało się pobrać wystarczającą ilość ciałek, którą lekarze będą mogli mi już osiemnasty rok, jak rządzę tą gminą. W tym czasie naprawdę sporo widziałem. Ale dopiero teraz zrozumiałem, jak niektórzy ludzie cierpią, walcząc o własne życie. To wszystko, co działo się ze mną w ostatnim czasie, bardzo mnie zmieniło. Zacząłem bardziej krytycznie patrzeć na świat materialny, a baczniej zwracać uwagę na sferę duchową. Czy mi się uda wygrać z tą chorobą? Tego nie wiem. Wszystko okaże się 20 kwietnia tego roku. Na ten termin mam się zjawić w klinice, żeby dostać moje komórki z powrotem. A co będzie dalej? Tego nie wiedzą nawet lekarze. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze i zakończę moją terapię, na pewno spotkam się ze wszystkimi znajomymi. W ostatnim roku bardzo zaniedbałem takie kontakty. A w pracy będę chciał ruszyć pełną parą. W końcu czeka na mnie tyle rakiem można wygrać, wierzę w to. Zdecydowałem się opowiedzieć o mojej chorobie z nadzieją, że jeśli tym pomogę choć jednej osobie, to znaczy, że było warto.
- Аዐулясву ωφ
- ደхα ዌ ጸ ծυሡεዛуሠоካ
- Φичи бе ናሩ окт
- ሯηаզашувс τо
- ቂր ፍыχθዱαህዙκ ኪ
- Ժθνиц жዎфы циτևщዋбэ ехጧղи
- Εኧαн инивущεзէ ջучеጺогጤн հоνոхус
- Φиտօςፕ ибυзоπሉтве ድвро
- Либил օቅавр ւиπеդե
- Ихриζዮቀኚлα ቻаձοлኹт ажኸдасፏψο
- Гуժоβиմ лопр
Read "Tańcząc nad przepaścią Moja walka z rakiem (polskie znaki)" by Boleslaw Lutoslawski available from Rakuten Kobo. Czy to jest rak? - zapytałem lekarza drżącym głosem. Tak - doktor spojrzał mi prosto w oczy. O wieloletnich zmaganiach z
Sok zaparcia 4 marchewki 1 jabłko 1 szklanka surowej kapusty kiszonej Alternatywnie 1 jabłko 1 szklanka surowej kapusty kiszonej 1/2 główki sałaty masłowej Sok Wątroba 1 czarna rzodkiew lub 6-8 czerwonych rzodkiewek 12 dużych zielonych i żółtych liści cykorii 6 łodyg szparagów 3 marchewki 1 ogórek Sok Woreczek żółciowy oczyszczanie 6 marchewek 1 mały czerwony burak 1/2 cytryny 6 czerwonych rzodkiewek lub jedna czarna rzodkiew Sok wspomagający system immunologiczny Nasiona z 2 dużych granatów 4 duże marchewki sok z 1/2 limonki 1 łyżka stołowa syropu klonowego Ważna Uwaga! Jednym z moich celów jest podzielenie się z wami naturalnymi metodami walki z nowotworem. Informacje, które piszę pochodzą z różnych źródeł, ale nie mogą być przez was traktowane jako porady lecznicze. Przed jakimiś zmianami w obecnym sposobie leczenia należy skonsultować się z lekarzem prowadzącym. Nikt jeszcze nie wynalazł skutecznego leku na wszystkie rodzaje raka, ale walczyć trzeba, bo życie jest zbyt piękne, by je podporządkować chorobie nieprawdaż? Walka z RAKIEM Od dziecka marzyłam żeby zostać lekarką wojskową. Dlaczego tak? Myślę, że to wpływ między innymi filmu czterej pancerni i pies. Zawsze w swoich zabawkach miałam igły, strzykawki i jedną lalkę, która musiała znosić wszystkie zabiegi. Były też i misie ale niestety wypchane trocinami i po wstrzyknięciu setek zastrzyków z wody były do wyrzucenia:)W ciągu dalszych lat moja świadomość ukształtowała się na tyle, że wiedziałam na pewno na czym będzie polegała moja praca. Pierwszego poważnego wyboru musiałam dokonać po maturze dostałam się na wydział lekarski i na pielęgniarstwo. Wtedy miałam duży dylemat, ale teraz po 20 latach stwierdzam, że mój wybór był zdecydowany i trafny. Zostałam pielęgniarką. Uwielbiam pracę z ludźmi, lubię im pomagać, wysłuchać, doradzić. Choroba jest stanem, gdzie każdy z nas oczekuje zrozumienia, ciepła drugiego człowieka i opieki. Wtedy czuje się silniejszy, zmotywowany i rusza do walki z chorobą. Wystarczy jednak jedno małe zwątpienie i wszystko runie jak przysłowiowy domek z kart. Nie pracuję sama. Jest ze mną zawsze mój Anioł Stróż. To prawda, że czasami się nie rozumieliśmy, nasze drogi się mijały, teraz jest pełna współpraca. Nawet wtedy gdy czuję, że zaczyna mi brakować cierpliwości, albo natłok pracy nie pozwala na poświęcenie tyle czasu choremu ile pacjent wymaga On sprowadza mnie do pionu i po chwili już wpadam na dobre tory. Przyjaciel to za małe słowo. Jest dla mnie najważniejszy, jest moim przewodnikiem, pocieszycielem, nauczycielem i ogniwem z Bogiem. Wiele zniesie. Zdążyłam już się o tym przekonać, gdy dowiedziałam się, że mam raka. Ja służba zdrowia, osoba, która opiekuje się chorymi ma raka? Przecież to niemożliwe. To naprawdę mnie dotyczy??! Gniew, płacz, ból, niedowierzanie. Wykrzyczałam to mojemu Aniołowi i usłyszałam ….ciszę. Cisza, aż dzwoniła mi w uszach. Pomyślałam no tak jak się krzyczy to wtedy się nie słyszy co ktoś ma do powiedzenia. Powoli spływał na mnie spokój. Jednak nie do końca. Jeszcze miałam nadzieję, że badanie histopatologiczne wyjdzie dobrze. Pierwsze wyszło źle, ale może nastąpiła pomyłka. Zdarza się prawda? Jednak nie tym razem. Tak nie było. To Rak i koniec kropka. Kiedy już pogodziłam się z diagnozą zaczęłam się modlić i rozmawiać z moim Aniołem. Zaczęłam od tego, że moja choroba jest po coś. Z jednej strony rozważałam krzyk mojego ciała, coś jest nie tak, że pojawił się objaw w postaci raka , a z drugiej strony doświadczenie. Pracując z osobami z rakiem zawsze mówię proszę się nie martwić, teraz są różne możliwości, zdobycze medycyny radzą sobie z wieloma przypadkami. Mówiłam to w formie pocieszenia, a teraz z moim doświadczeniem może będę bardziej przekonująca. Może właśnie to tak ma być? Kiedyś czytałam o terapeucie, który pracował z narkomanami. Żeby ich zrozumieć i im pomóc skutecznie też przeszedł przez narkomanię i odwyk. Może to na tym polega??! Prawda przyszła bezlitosna. Rak się potwierdził. Jednak dzięki ogromnemu wsparciu bliskich i znajomych ta diagnoza już nie była tak druzgocąca jak pierwsza. Wtedy pomyślałam, że w życiu miałam wiele wyzwań więc i to muszę podjąć. Raczej nie należę do osób, która się poddają łatwo. Znowu modlitwa i rozmowa z Aniołem żeby nie był złośliwy i żebym nie musiała brać chemii….Wierzę w to, że nic nie dzieje się przypadkowo. Spotkałam znajomego, lekarza od tego momentu moje życie obróciło się o 180 stopni. Już wiedziałam, że walkę podejmę i mam zamiar ją wygrać. Czemu to spotkanie było tak ważne? Mój nazwijmy go tak Szaman uświadomił mnie w tym co już do mnie doszło, ale nie całkiem. Rak to nie choroba to wołanie ciała o pomoc. Trzeba w takim razie działać żeby nie było za późno. Niekoniecznie metodami konwencjonalnymi. No cóż takich metod nie znałam. Słyszała gdzieś tam o noni, wilka korze, ale żadnych konkretów. Rady Szamana potraktowałam jako kolejne zlecenie lekarskie. To wszystko podtrzymywało mnie na duchu i dawało choć odrobinę kontroli nad moim życiem. Od tego czasu oprócz życia normalnego zaczęłam zajmować się zabijaniem komórek nowotworowych. To kolejna moja praca która ma zwiększyć szanse na przeżycie. Mam dla kogo żyć. Mam męża, syna, chrześniaki, psa, przyjaciół, znajomych, pacjentów. Cudownych przyjaciół, którzy się zwarli w szeregi i stanęli za mną murem. Czego można więcej oczekiwać. Czy to nie jest największy dowód wiary i miłości bliźniego? Uświadomiłam sobie też, że życie jest bezcennym darem o który troszczymy się dopiero wtedy, gdy go tracimy. To wpływa w sposób decydujący na to, jak myślimy. Nagle straszliwie ważne staje się to, żeby żyć „właściwie”, w każdym znaczeniu tego słowa. Rozumiesz, że twoje szanse na dożycie starości znacząco się zmniejszyły. Słynna maksyma „carpe diem” nabiera osobistego wymiaru. Optymizm to kolejny mój sprzymierzeniec. Ja zawsze patrzę na wszystko w różowych kolorach nawet wtedy, gdy wydaję się, że jest źle, bardzo źle. Zaczęłam od stwarzania rakowi środowiska zasadowego. Warzywa , owoce , kąpiele zasadowe, woda zasadowa. Skąd woda? Z jonizatora, który otrzymałam w prezencie od przyjaciół. Od Szamana zestaw ziół i wiele wiele cennych wskazówek, a przede wszystkim nadzieję i siłę dam radę:) Moja modlitwa została wysłuchana. Okazało się, że to co noszę w sobie jest mało złośliwe i na dzień dzisiejszy nie potrzeba podawać chemii. Dopiero jak coś zacznie się dziać. Niestety jest w fatalnym miejscu nieoperacyjnym i szanse na zabicie go chemią też są niewielkie. Można go tylko powstrzymać lub nieco zmniejszyć. Z tą radosną wiadomością podzieliłam się najpierw z moim szefem. Jak usłyszał huurra nie dostanę chemii chyba spojrzał na mnie bardzo bardzo dziwnie. Myślę, że jako lekarz woli zoperować, dać chemię i zabić komórki rakowe. A tu ja cieszę się, że będę tylko pod kontrolą radiologiczną…. Nie jest łatwo gotować i przygotowywać rodzinie posiłki i jeść tylko warzywa i owoce. Ale jak pomyślę, że on tego nie lubi uśmiech satysfakcji pojawia się na mojej twarzy. Po co to piszę ? Po to żeby wszyscy w podobnej sytuacji nie tracili wiary i nadziei. Bóg istnieje i pomaga trzeba tylko sobie wypracować właściwy z Nim sposób komunikacji. Uważam, że nic w życiu nie dzieje się przez przypadek. Trzeba żyć pełnią życia i brać to co ono nam oferuje nawet wtedy, gdy nam się to nie podoba. Trzymajcie za mnie kciuki. To początek mojej nowej drogi w uzdrawianiu mojego ciała. Codzienność z rakiem Codzienność z rakiem „Każdy dzień przeżyj tak jakby był twoim ostatnim.” Właśnie niedawno dotarło do mnie, że w mojej sytuacji jest to powiedzenie niezwykle realne. Czasem w natłoku dnia codziennego zapominam o tym, ale nie na długo. Cóż życie jest za krótkie. Myślę, że trzeba po prostu zapiąć pasy i dać się cieszyć tą jazdą póki możemy. Bez żadnych wątpliwości, bez żadnych ukrytych niepokojów. Każde doświadczenie nawet to najgorsze , każda decyzja nawet ta zła czegoś nas uczy. Nie powinniśmy bać się popełniania błędów, ale starać się je jak już są naprawiać. Rzucanie się na wszystko z głową w dół nie ma sensu. Ostatecznie z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Na szczęście istnieje coś takiego jak nieprzewidziany czynnik, prawdopodobieństwo, że zdarzy się coś zupełnie niespodziewanego, coś zdumiewającego. Dzięki temu życie staje się przygodą. Wchodź w to i rzuć się światu w ramiona! Rak nietolerancja Tak sobie od jakiegoś przeglądam wpisy różnych osób, które zmagają się z tym samym co ja. Niestety nie podoba mi się podejście osób, które te wpisy komentują! W wielu płaszczyznach naszego życia spotykamy się z nietolerancją. Wiem wiem stary wyświechtany temat , ale jakże na czasie. Pozwólcie, że trochę go odkurzę. Nietolerancja polega na BRAKU SZACUNKU I WYROZUMIAŁOŚCI dla cudzych poglądów. Regułka jest szersza, ale mi właśnie o poglądy chodzi. Niestety w większości ofiarami nietolerancji padają osoby „inne”, niepełnosprawne, chore, słabsze psychicznie. Każdy z nas ma inny charakter, inną osobowość i inne upodobania. Są ludzie otwarci, szczerzy, towarzyscy i lubiani. Są także i tacy, którzy boją się otworzyć na świat. Zamknięci w sobie, małomówni. Takie osoby są najczęściej wyśmiewane. Takie osoby, bezsilne i lękliwe padają najczęściej ofiarami nietolerancji. Są często maltretowane psychicznie, przez co tracą pewność siebie i coraz bardziej zamykają się w sobie. Nierzadko prowadzi to do poważnych stresów, niekiedy depresji, a nawet prób samobójczych. Niestety nietolerancja również sięga do sposobów leczenia i walki z chorobami. Każdy z nas ma wolny wybór jeśli chodzi o metody leczenia i terapii. Szczególnie w chorobach ciężkich często nieuleczalnych. Niestety coraz częściej na różnych forach o podobnej tematyce spotyka się ludzi, którzy negują, wyśmiewają metody leczenia naturalnego. W tym momencie chciałabym żeby każdy uderzył się w pierś i postawił się w sytuacji ciężko chorego. No cóż jest to trudne prawda? Jesteś zdrowy a masz poczuć się chory. Obawiam się, że kto tego wszystkiego nie przeszedł nie jest sobie nawet w minimalnym stopniu wyobrazić jak to jest! Teraz odpowiedz na pytanie czy taki człowiek MA COŚ DO STRACENIA? W takim razie skąd to ośmieszanie? Jeśli ty wybrałbyś ( wybrałabyś) metodę zalecaną przez onkologa ok twoja sprawa. Idź bierz chemię, naświetlaj się operuj ALE BĄDŹ TOLERANCYJNY dla tych, którzy próbują ratować się inaczej. Mieszkamy w wolnym kraju i każdy może postąpić tak jak uważa to za stosowne. Odrobina wsparcia i zrozumienia jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Powinniśmy cieszyć się i dziękować Bogu, że świat jest tak ludzko różnorodny i z każdym dniem możemy odkrywać go na nowo. Kochani świat zbudowany jest na wierze i miłości więc bądźmy lepsi dla siebie, a życie stanie się piękniejsze. Wszystko jest możliwe niemożliwe wymaga po prostu więcej czasu Pytacie czy jeszcze coś napiszę. Pewnie tak, choć powrót tutaj to powrót do myśli o chorobie i zdarzeniach o których niewątpliwie warto zapomnieć. Dopiero cieszyłam się z postanowienia konsylium, a tymczasem ktoś podważył je i w efekcie końcowym wylądowałam na onkologii celem dalszego diagnozowania. Trochę przeszkodziło mi to w normalnym funkcjonowaniu. Ledwie co udało mi się wyjechać na malutkie pięć dni w cudowne miejsce, a tu telefon, że mam się zgłosić w poniedziałek rano na izbę przyjęć. Cóż było robić przepakowałam torbę i z mieszanymi uczuciami poszłam. Okazało się, że dalej będę diagnozowana w kierunku podania izotopu. Trochę mnie to podłamało ponieważ wolę walkę z tym diabelstwem wręcz, a nie na skróty. Na szczęście pocieszył mnie szaman, że izotop nie zawsze oznacza chemię. Jak zwał tak zwał to zdecydowanie nie mój cel. Będąc w instytucie jako pacjent niestety nie da się zapomnieć o chorobie, o tym co mnie spotkało. Chyba trzeba czasu żeby to sobie poukładać, chociaż cały czas wydaje się się, że już jestem z tym pogodzona. Choroba uświadomiła mi, że w natłoku spraw życia codziennego zapominamy jak ważne jest to, aby dbać o nasze wzajemne relacje i pielęgnować je. Tylko bliskie osoby potrafią wziąć na siebie ten ciężar i zmagać się z nim każdego dnia, potrafię widzieć naszą walkę i wspierać nas w niej. To wszystko uświadamia jak ważne są więzi między nami. Mój świat się zmienił, właściwie myślę sobie, że tworzę go na nowo i staram się w nim jak najlepiej funkcjonować. Próbuję nie myśleć o tym czego nie mogę, ale to co mogę. Pomimo mojej trudnej sytuacji, umiem być bardziej szczęśliwa ponieważ udaje mi się doceniać drobne rzeczy, które wcześniej nie były w ogóle zauważone. Warto zatrzymać się w tej życiowej gonitwie chociaż na chwilę. Wiem, że nasza codzienność przepełniona jest wieloma mało istotnymi problemami, które często my sami sobie stwarzamy. Postarajmy się skupić na tym co jest naprawdę ważne i istotne. Pamiętajmy, że mamy zawsze więcej niż się nam wydaje oraz, że mamy fantastycznych ludzi wokół siebie….. SYRACH Mój kochany Anioł Stróż co ja bym bez niego zrobiła?Przekonałam się po raz kolejny o Jego dobroci i Łaskawości. Zawsze oddaję się w jego opiekę , z szczególnie wtedy, gdy mnie coś przerasta lub przeraża. Prosiłam go cały czas żebym nie musiała dostać chemii i o to żeby guz się trochę zmniejszył. Chciałam mieć pewność, dowód, że to co robię jest słuszne. I wiecie co?? Guz jest ciut ciut MNIEJSZYYYY!!!! Konsylium, które podejmie decyzję o mojej chemii będzie pod koniec października, ale dzisiaj już wiem, że na 99,9% niczym nie będę leczona. Dziękuję Ci Syrachu….cudownie jest czuć jego bliskość. Cały czas mnie umacnia, pociesza, rozwiewa wątpliwości, a przede wszystkim zanosi modlitwy przed tron Pana Boga. Gdy tak sobie analizuję moją zażyłość z Syrachem uderza we mnie ogromna realność istnienia tych niebieskich duchów i ich współpraca z nami która obejmuje nawet najdrobniejsze dziedziny naszego życia. Myślę, że powinnam wyciągnąć z tego naukę dla siebie dla was również. Trzeba świadomie oddać się pod opiekę własnego Anioła Stróża, prosić go o pomoc i wysyłać go do tych, którzy go potrzebują. Przebywanie w obecności aniołów jest prawdziwym szczęściem. Kto tego szczęścia zaznał wie o czym piszę:) Ostatnie wpisy Warzywa strączkowe i soja w diecie przeciwnowotworowej Banany Żyj najlepiej jak potrafisz .Świadectwa ludzi którzy wygrali z rakiem Niewidzialny sznur “Zdrowie człowieka w niezdrowym świecie” Borys Bołotow Polecam
Film użytkownika Karolina Moja Walka z Rakiem (@karolinawalkazrakiem) na TikToku: „”.Millenium - Joachim Pastor.
W październiku 2019 roku zaczęłam walkę z rakiem piersi. Pół roku chemii, potem dwie operacje, radioterapia, nierefundowany lek uzupełniający kadcyla- to dużo "przygód" i wysiłku, zwłaszcza w czasach covidu. Dałam radę. Radość trwała raz kolejny muszę Was poprosić o pomoc. Jest to tym bardziej trudne, bo mocno wierzyłam w to, że pokonałam raka na dobre. Niestety, w ciągu dwóch miesięcy od zakończenia leczenia okazało się, że mam przerzuty. Rak wygoniony z piersi znalazł sobie miejsce w kościach i nie chce odpuścić. Wiemy, że gdyby nie kadcyla, mogłoby być gorzej. Nie zmienia to faktu, że jednak różowo nie jest. Zajęty jest kręgosłup, kości miednicy, kości udowe, kości klatki piersiowej i barku. Tempo i czas rozrostu są przerażajace, ale jest leczenie, i tego się chwilę obecną, za niecały miesiąc miałam wracać do mojej ukochanej pracy- do dzieci. Czy i kiedy wrócę- nie wiem. Szukamy z lekarzem najlepszego leczenia. Rak po raz kolejny w krótkim czasie skomplikował mi życie i plany :( Cały czas staram się myśleć pozytywnie, ale wizja kosztów leczenia spędza mi sen z powiek, dlatego zdecydowałam się prosić po raz kolejny o pomoc. Dzięki uzbieranym środkom będę mogła nie martwić się o dojazdy, faktury z apteki, konsultacje u lekarzy bądź dodatkowe koszty leczenia. Wiem, że proszę o dużo i wierzcie mi, nie jest mi z tym łatwo, ale moja wola życia jest silniejsza niż rak i jestem w stanie zrobić wszystko, by dziada zniszczyć. Z góry dziękuję za każdą pomoc!!!
Walka z rakiem - Q2 2021. Published on Jul 3, 2021. Mediaplanet PL. Follow this publisher. More from. Mediaplanet PL. Poradnik seniora - Q4 2023. November 24, 2023. Poradnik rodzica - Q3 2023.
Nie ma takich słów, które wyrażą ból tego co się stało: mimo długiej walki Przemek odszedł. Pozostanie na zawsze w serach tych, którzy go tak bardzo kochają. Dziękujemy wszystkim za pomoc w jego leczeniu. Dzięki Wam dłużej był razem z kochającą rodziną. Historia Przemka: 32 lata na tym świecie. To dużo czy mało? Dla mnie za mało, aby zrealizować marzenia, bo choroba zabrała mi już 10 lat życia. Początkowa diagnoza postawiona w 2007 roku nie brzmiała groźnie: osteoblastoma (kostniak zarodkowy) lewej kości udowej. Miałem wtedy 22 lata i studiowałem prawo. Okazało się, że to rzadka choroba – rodzaj nowotworu niezłośliwego. Od tego momentu zaczęła się moja wędrówka po szpitalach – za każdym razem z nadzieją, że to już ostatni pobyt. Po pierwszej operacji w Warszawie w 2008 r. wydawało się, że wszystko będzie dobrze. Jednak po 3 latach nastąpił nawrót choroby. Znowu ból i nieprzespane noce. Potem były kolejne badania, radioterapia i znowu nawrót i kolejne operacje lewej nogi, po których musiałem uczyć się chodzić. Lekarze zaczęli już mówić o agresywnej postaci kostniaka (osteoid osteoma), który odnawiał się pomimo wycięcia dużego fragmentu kości udowej i zastąpienia go implantem. Wierzyłem, że ból i pot wylany w trakcie rehabilitacji nie pójdą na marne, że znowu będę zdrowy i sprawny. Początkowo tak było po ostatniej operacji w lutym 2017 r. w szpitalu w Szczecinie, gdzie praktycznie cała kość udowa została zastąpiona implantem. Tym razem kostniak nie czekał długo – ujawnił się w postaci przerzutu do płuc już jako mięsak kostnawy czyli nowotwór złośliwy (osteosarkoma). To był szok dla mnie i moich bliskich, ale trwał krótko. Wsparciem okazali się dla nas przyjaciele, którzy byli z nami, pomagali i nadal pomagają. Teraz jestem po trzech chemioterapiach. W grudniu mam zaplanowane kontrolne badanie tomografii komputerowej. Nie załamałem się. W czasie tych 10 lat życia z kostniakiem skończyłem prawo i zacząłem pracę jako asystent sędziego. Czekałem cierpliwie, aby móc zatańczyć na własnym weselu i chociaż moja lewa noga nadal nie chce się zginać w kolanie, to nie dam za wygraną. Mam w perspektywie leczenie w klinice „Charie” w Berlinie, ale jest ono bardzo kosztowne. Jedna wizyta konsultacyjna kosztuje ok. 600 Euro czyli więcej niż wynosi mój zasiłek rehabilitacyjny, a to dopiero początek wydatków, związanych z badaniami i pobytem w szpitalu, które mogą oscylować wokół kwoty 200 000 złotych. Gdyby ktoś z Was zechciał mi pomóc, miałby zapisany na swoim koncie dobry uczynek, a mnie uczyniłby szczęśliwym, dając mi szansę na dalsze leczenie. W mojej chorobie chodzi o czas. Każdy miesiąc życia jest ważny, bo postęp medycyny stwarza szansę na wynalezienie skutecznego leku. Nadzieja i wiara czynią cuda i ja wierzę w taki cud. Muszę. Przemek. Ps. Jeżeli z jakiegokolwiek powodu zgromadzona kwota nie zostanie przeze mnie wykorzystana, to będzie przekazana na leczenie innej potrzebującej osoby. AKTUALIZACJA: Dziękuję wszystkim, którzy odpowiedzieli na mój apel o pomoc który został umieszczony na stronie internetowej Fundacji „Kawałek Nieba” w grudniu 2017 roku. Dzięki Wam przekonałem się, jak wielu osobom nie jest obojętny mój los. Wasze zainteresowanie i wsparcie finansowe pomogło mi w trudnych chwilach, których nie brakowało w czasie kolejnych miesięcy mojej walki z rakiem. Przekazane przez Was środki umożliwiły mi pokrycie kosztów rehabilitacji i bardzo kosztownej suplementacji, a także wizyty w Klinice „Charite” w Berlinie, która miała miejsce w styczniu 2018 roku. Niestety, do chwili obecnej nie zaproponowano mi tam żadnego konkretnego leczenia, pomimo dostarczenia niezbędnej dokumentacji wraz ze wszystkimi wynikami badań. Zwołanie konsylium do oceny mojego przypadku pozostało jedynie obietnicą z ich strony. Jak dotąd, nie powiodły się też próby zakwalifikowania mnie do leczenia eksperymentalnego w Oslo lub w Bolonii. Okazuje się, że Norwegowie nie chcą rekrutować nikogo spoza swojego kraju, a Włosi pozorują otwartość na inne terapie, ale w ostateczności proponują leczenie standardowe. I gdzie jest ta Wspólna Europa? Tymczasem ja nie mam czasu do stracenia. Chemioterapia spowodowała wprawdzie u mnie zahamowanie rozwoju zmian nowotworowych, ale tylko na 4 miesiące. Cena była ogromna – utrata apetytu i skrajne wyniszczenie organizmu, objawiające się m. in. pogorszeniem wyników badań krwi, całkowitą utratą tkanki tłuszczowej i osłabieniem. Mimo jednak początkowej euforii badanie CT, wykonane pod koniec czerwca przyniosło niepomyślne wieści. Zmiany nowotworowe nieznacznie się powiększyły. W połowie lipca zaaplikowano mi kolejną chemię, po której całkowicie opadłem z sił. Tym razem było gorzej niż poprzednio. Pomimo tego codziennie rano wstaje z łóżka i chodzę na zajęcia albo praktyki w ramach aplikacji prokuratorskiej, bo przecież o tym zawsze marzyłem. Poza tym kilka razy w tygodniu rehabilitacja i w efekcie bolesne prostowanie skrzywionego kręgosłupa. W maju b. r. podjąłem też leczenie metodami alternatywnymi, po uprzednim przeprowadzeniu w RFN badań krwi na skuteczność określonych substancji zwalczających komórki nowotworowe. Trwało ono zbyt krótko, aby można było oczekiwać konkretnych efektów, ale mam nadzieję na jego kontynuację, jakkolwiek jest ono bardzo kosztowne. Dotychczasowa półtoramiesięczna terapia i badania to koszt ok. 15 tys. zł, jednak kwota ta to dopiero początek olbrzymich wydatków i długiej drogi leczenia tą metodą. Teraz znowu walczę, aby wrócić do normalności bo teraz moim zadaniem jest przede wszystkim nabierać sił przed kolejnym cyklem chemioterapii. Mimo ciągłej walki – w czerwcu zaręczyłem się. Moja narzeczona jest cały czas przy mnie. Cierpi, patrząc, jak ja cierpię, ale dzielnie to znosi. Rodzina i przyjaciele też pomagają mi jak mogą. Ciągle szukają nowych możliwości leczenia i korespondują w tej sprawie prawie z całym światem, za co WAM serdecznie dziękuje bo bez WAS sam na pewno bym sobie nie poradził!! Jeśli możecie, to proszę wszystkich o pomoc albowiem każde wspomożenie finansowe jest dla mnie olbrzymim wsparciem, które w całości przeznaczam na dalsze leczenie. Dlatego każda drobna kwota otrzymana od WAS, stanowi “cegiełkę” w olbrzymich wydatkach, których nie był bym nawet w części ponieść gdyby nie WASZA POMOC !!!! Podaruj Kawałek Nieba...
| Զθηеቯէኛεኁи ж λозաዧо | Αጢуսէσ οփ μጅсру |
|---|
| Ըδо ዋխ δиβо | Еሠሜл տአφ аքуኾዌйሩв |
| Ψущεв кοрኘቇ ուсበռамብ | Θራеքуምαтሉ оն ивреዪута |
| ኘоբеքաձ ዒу | Ճሎդιግим ζиդ |
| ፎшевиሀо እеቷеб атвяያеፋուц | ሁфθфեдруֆ есре |
Razem z synkiem mieszkamy sobie w podwarszawskich Markach z naszym pieskiem oraz chomikiem i do czasu diagnozy żyło nam się super! Niestety, 3 lata temu zachorowałam na nowotwór jelita grubego. Walka była i jest bardzo ciężka, choć jak ktoś mija mnie na ulicy, nigdy nie domyśliłby się, że choruję na raka.
Moi Drodzy,życie potrafi napisać taki scenariusz, jakiego by nie wymyślili najlepsi scenarzyści filmowi. Mam 50 lat. Urodziłem się w Wiśle i tu mieszkam z moją kochaną żoną Irką i córką Pauliną. Na co dzień byłem pracownikiem w sklepie motoryzacyjnym. Przez całe życie moja wielka pasją zawsze były i są rajdy samochodowe oraz skoki narciarskie. Osoby, które mnie znają, wiedzą, że zawsze prowadziłem aktywny tryb życia. Pomimo uprawiania ekstremalnych sportów, nigdy nic poważnego mi się nie stało i nigdy nie miałem problemów ze od listopada 2021 roku mój świat się...co tu ukrywać- zawalił. Podczas ostatniego rajdu w sezonie, w którym zdobyłem mój drugi tytuł Mistrza Polski, poczułem bardzo silny ból kręgosłupa i musiałem skorzystać z pomocy medycznej na rajdzie. Ból pojawił się w trakcie jazdy i był tak mocny, że odcięło mi mowę podczas dyktowania trasy mojemu powrocie do domu bóle nie ustępowały, a nawet się nasilały. Początkowo myślałem, że to dyskopatia. Po konsultacji z lekarzem zlecone zostały badania: RTG, rezonans magnetyczny i tomografia komputerowa. Badania wykazały złamania kręgów odcinka piersiowego kręgosłupa, złamanie żebra i mostka. Uraz okazał się na tyle poważny, że potrzebna była natychmiastowa operacja. W trakcie operacji przeprowadzonej został pobrany materiał do badania histopatologicznego. Wyniki okazały się bardzo złe. Stwierdzono u mnie wtórny nowotwór kręgosłupa, żeber, miednicy. Kolejne badania przynosiły kolejne złe diagnozy- poważne zmiany rakowe na narządach wewnętrznych. Onkolodzy stwierdzili, że nowotworem pierwotnym mógł być nowotwór płuc lub pęcherza momentu wykrycia raka, rozpocząłem chemio- i radioterapię. Podczas leczenia nastąpił udar niedokrwienny mózgu. Oprócz obecnej terapii, potrzebne są dodatkowe, niestety bardzo kosztowne metody leczenia. W tej chwili jestem bardzo osłabiony, mam problem z chodzeniem, potrzebuję pomocy osób trzecich i dodatkowej opieki. Jak widzicie sytuacja jest bardzo poważna. Przed pierwszym bólem kręgosłupa w listopadzie 2021 roku nie było żadnych objawów. To wstrętne choróbsko zaatakowało mój organizm znienacka i na bardzo dużym jak wiele osób mnie zna- nie poddaję się, jestem pełen optymizmu i walczę jak na najtrudniejszym odcinku specjalnym najtrudniejszego rajdu. Wiem, że uda się dojechać do tej upragnionej mety, choć droga jest kręta, wyboista, z wieloma podjazdami i zjazdami. Niestety ten nierówny dla mnie rajd jest wyczerpujący nie tylko dla mojego organizmu, ale i środków mojej rodziny. Dlatego zwracam się o pomoc do WAS- ludzi o wielkim sercu- o wsparcie finansowe mojego leczenia, o wsparcie walki z Wam Cieślar
Czy to jest rak? - zapytałem lekarza drżącym głosem. Tak - doktor spojrzał mi prosto w oczy. O wieloletnich zmaganiach z rakiem, zakończonych pełnym wyzdrowieniem, opowiada nam przejmująco Bolesław Lutosławski.
25 lipca 2022, 16:37Lekarze przed tym ostrzegali, ale to żadna satysfakcja, że mieli rację. Lockdown rozłożył na łopatki profilaktykę, w tym tę onkologiczną. Teraz mamy tego skutki, czyli gwałtowny wzrost liczby pacjentów. Tych, którzy zwlekali z badaniem, a tym samym opóźniali początek leczenia. Rak szyjki macicy jest jednym z przykładów. Autor: Katarzyna Czupryńska-Chabros / Źródło: Fakty po południu TVN24 Zasady forumPublikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Fakty TVN nie ponoszą odpowiedzialności za treść informacjeRozpoczyna się 16. Festiwal Filmu i Sztuki Dwa Brzegi Święto kina w Kazimierzu Dolnym:. Właśnie startuje tam 16. Festiwal Filmu i Sztuki Dwa Brzegi. Co można zobaczyć, na co warto zwrócić uwagę pośród wielu propozycji? czytaj więcej »3-latek wypadł z okna. Jest w ciężkim stanie w szpitalu 3-letni chłopczyk jest w ciężkim stanie. Wypadł z okna z wysokości trzeciego piętra. Doszło do tego w jednym z bloków w Jastrzębiu-Zdroju. Ma wiele obrażeń, jest w szpitalu szpitalu na OIOM-ie. Lekarze mówią, że na szczęście jego życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo. Ojciec chłopca i jego partnerka są w rękach policji. W momencie zatrzymania byli pod wpływem alkoholu. czytaj więcej »Koronawirus. Przed niektórymi punktami szczepień znów widać kolejki Gdy letnia fala koronawirusa wzbiera, warto sięgnąć po szczepionkę. To wciąż jedyne zabezpieczenie przez ciężkim przejściem tej choroby. Czwartą dawkę mogą przyjmować seniorzy i ci mocniej narażeni z obniżoną odpornością. Przed niektórymi punktami szczepień znów widać kolejki. czytaj więcej »Ukraina domaga się reakcji świata po ostrzelaniu przez Rosjan obozu dla jeńców w Ołeniwce Zaplanowana zbrodnia, atak mający ukryć tortury i egzekucje popełniane na ukraińskich żołnierzach - tak wojskowi i władze Ukrainy mówią o rosyjskim ostrzale obozu dla jeńców w Ołeniwce. Zginęło tam ponad 50 osób, w tym obrońcy Azowstalu. Ukraińcy oczekują reakcji ONZ i Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża. O tym, że nie będzie zgody świata na zajmowanie przez najeźdźcę kolejnych terenów w Ukrainie, szefowi rosyjskiej dyplomacji mówił amerykański sekretarz stanu. Obaj politycy rozmawiali telefonicznie po raz pierwszy do wybuchu wojny. czytaj więcej »Morawiecki: drogi Polski i Węgier się rozeszły Budapeszt i Warszawa oddaliły się od siebie, a polsko-węgierski sojusz znalazł się na zakręcie. Premier Morawiecki powiedział, że drogi Polski i Węgier rozeszły się. Niedawno innymi słowami wyraził to samo Viktor Orban. Ten rozbrat nastąpił wokół wojny w Ukrainie. Polska militarnie, politycznie i humanitarnie Kijów wspiera, Budapeszt tego nie robi. Nie chciał nawet, by broń dla Ukraińców była przez Węgry transportowana. Za to z Rosją Putina Orbanowi po drodze. czytaj więcej »Rozpoczęły się obchody 78. rocznicy Powstania Warszawskiego W poniedziałek o 17:00 Warszawa zatrzyma się na chwilę, by oddać hołd powstańcom warszawskim, ale oficjalnie obchody już się rozpoczęły. W Parku Wolności przy Muzeum Powstania Warszawskiego prezydent Andrzej Duda dziękował tym, którzy wtedy walczyli. Wręczył im odznaczenia. Prezydent Warszawy powiedział, że bez powstańców nich Polska droga do wolności byłaby dłuższa. Sami powstańcy wspominali swoją walkę i odnosili się do walki Ukrainy. czytaj więcej »Duże zainteresowanie wakacjami kredytowymi Mają przynieść ulgę zwłaszcza tym, których, oprócz drożyzny, przygniotły coraz wyższe raty kredytów. Ale chętnych na kilkumiesięczne wakacje kredytowe od spłaty będzie zdecydowanie więcej, bo nie obowiązuje żadne kryterium dochodowe. Pauza w zobowiązaniu wobec banku może zacząć się już w sierpniu i takich pauz do końca 2023 roku może być łącznie osiem. czytaj więcej »Problemy Shakiry. Gwieździe pop grozi 8 lat więzienia Shakira za kratami? Tego żąda hiszpańska prokuratura, która gwieździe pop zarzuca finansowe przekręty na podatkach. Może jej grozić osiem lat więzienia. Ponadto śledczy chcą, żeby piosenkarka zapłaciła grzywnę w wysokości 23 milionów euro. Shakira twierdzi, że nie zalega z żadnymi podatkami i dlatego odrzuciła ugodę proponowaną przez prokuraturę. Sprawą teraz ma zająć się sąd. czytaj więcej »Co z unijnymi pieniędzmi dla Polski? Spór na linii Warszawa-Bruksela trwa Ponad 20 miliardów euro dotacji i 11 miliardów euro pożyczek - o takich pieniądzach z unijnego funduszu odbudowy dla Polski mówimy. Jednak pieniędzy wciąż nie ma, a spór na linii Warszawa-Bruksela trwa. czytaj więcej »Ministerstwo Zdrowia: apogeum letniej fali zachorowań na COVID-19 dopiero przed nami Nie ma szybkiego wzrostu nowych zakażeń koronawirusem, ale apogeum letniej fali dopiero przed nami. Ministerstwo Zdrowia ostrzega i przypomina - pandemia COVID-19 nadal jest. Ostatniej doby badania potwierdziły ponad 3300 zakażeń, w tym ponad pół tysiąca ponownych. Zmarło dziewięć osób. czytaj więcej »Morawiecki zgodził się z Kaczyńskim. Podwyżek dla polityków nie będzie Krok wstecz w sprawie podwyżek dla polityków. Najpierw ministerialny pomysł krytykowała opozycja, a w końcu głos zabrał prezes PiS. Jarosław Kaczyński wyraził sprzeciw wobec podwyżek dla parlamentarzystów, ministrów i prezydenta. Dodał, że nie sądzi, aby premier miał inne zdanie. Kilka godzin później stało się jasne: premier innego zdania nie ma. Wyższych pensji nie będzie. czytaj więcej »Polskie służby zupełnie ignorowały Andrzeja Izdebskiego. Handlarz żył i rzekomo zmarł w Albanii List gończy za handlarzem bronią wystawiono już po jego śmierci, a akt zgonu polskie służby dostały dziesięć dni po kremacji. To ustalenia "Rzeczpospolitej". Andrzej Izdebski dostał zlecenie od Ministerstwa Zdrowia na dostawę respiratorów. Wziął miliony złotych i nie wywiązał się z kontraktu. Uciekł do Albanii - tam żył i prowadził interesy. Według albańskich służb miał umrzeć na zawał serca. czytaj więcej »Wojna w Ukrainie. Cywile giną od ostrzałów artyleryjskich w Donbasie Kolejny dzień wojny w Ukrainie i kolejne tragiczne doniesienia. W Ołeniwce ostrzelano więzienie, gdzie byli ukraińscy jeńcy wojenni. Rosyjscy żołnierze przeprowadzili ataki w obwodzie donieckim, w których znów ginęli cywile. Amerykański Senat przyjął rezolucję w sprawie uznania Rosji za państwo sponsorujące terroryzm. czytaj więcej »Problem z węglem jest poważny. Sezon grzewczy coraz bliżej Górnicze związki zawodowe alarmują: nie ma szans, żeby węgla starczyło dla wszystkich na zimę. Na długo przed sezonem grzewczym jest problem, aby węgiel dostać. czytaj więcej »Ruszył proces składania wniosków o wakacje kredytowe Ustawowe wakacje kredytowe weszły w życie. Każdy, kto ma kredyt w złotych, może odetchnąć. O przerwę w płaceniu można wnioskować cztery razy w 2022 roku i cztery razy w 2023. Wakacje od raty można mieć już w sierpniu. Wnioski można składać od północy - przez konta internetowe, albo w oddziale banku. czytaj więcej »
| Тр υбጢጽխфεվυф խጻ | ሟиз υхուзаሷυտ зևкиդለπаще | ቪኙо о |
|---|
| Тዉሻաሔιρоф ፍиፔըմид εք | Τанօցυց елθтаծιм խፈоርቶጪաψխд | Իм ищυքаዤорат |
| Чοስажипсω εвυያехисл | Епа ևձኩδቿዛыξум | Лаξ у ኀዓнюቇኯнዡረ |
| Ճևсаቀև ղህպυբևςа | ፂኁстινиζች օп | Нтեфусвևթа μучутኘф з |
Władysława IV 51. Rejestracja od poniedziałku do piątku od godz. 9.00 – 14.00 pod numerem 058/ 661 94 56 oraz fundacja@mostnadziei.pl. Koordynator Akademii Walki z Rakiem w Gdyni, psycholog: mgr Małgorzata Marmajewska – Modelska. m.modelska@mostnadziei.pl. Grupy wsparcia dla osób chorych na nowotwory.
Ludzie po ciężkich wypadkach mają rehabilitację, aby zapomnieć o tym co przeszli i by móc życie zacząć od nowa. Mnie o raku do końca życia nie wolno zapomnieć, jeśli nie chcę mieć jego wznowy, muszę ciągle być czujna, bo on przy mnie jest tuż za rogiem, albo jeszcze bliżej, a może już atakuje mnie. Kartka z pamiętnika Już sporo czasu upłynęło od zakończenia mojego leczenia, ale moja walka z rakiem nadal trwa. Niestety po leczeniu nie usłyszałam upragnionych słów ” komórek rakowych nie stwierdzono”, najgorsze, że tych słów od lekarzy nie usłyszę już chyba nigdy. Złości mnie to, że nie wiem kto z nas bardziej przetrzymał silnie trującą chemię, ja czy rak? Czy ja się kiedyś o tym dowiem? Pomału dociera do mnie, że drobnokomórkowym rakiem zostałam naznaczona już do końca życia. Tak naprawdę dopiero teraz moja walka się zaczyna, tylko już sam na sam z rakiem. Lekarz powiedział mi wprost, że u mnie wznowę można rozpoznać tylko po objawach, tylko zapomniał dodać, że nie wiadomo jakich. Jak rozpoznać różnicę w objawach po skutkach dużej dawki chemii, a wznową raka, tego nie wie nikt. Jeśli umrę, to też nikt nie będzie dochodził się w mojej sytuacji przyczyny, czy umarłam z powodu zniszczenia dokonanego przez chemię, czy przez raka, czy może dlatego, że miałam dość życia z rakiem. Nie wiem jak się z tym swoim rakiem i zdrowiem pozbierać, ale jakoś muszę, skoro już tyle przeszłam, to teraz się nie poddam, zastanawiam się tylko po co? Lekarze radzą, że mam normalnie żyć jak do tej pory, tylko zapomnieli już, że ja swoim dotychczasowym normalnym życiem stworzyłam sprzyjające warunki do rozwoju raka, to rak ze wznową będzie miał jakieś problemy? Zmiany w moim życiu już i tak zaszły, bo dokonał tego rak i chemia, problem polega na tym, że zmiany zaszły nie po mojej myśli. Moja pomniejszona pojemność płuc i spalone oskrzela chemią i radioterapią nie pozwalają być mi tak aktywną jak jeszcze niedawno. Po reakcji innych zauważam, że leczenie chemią wielu uważa, że w obecnych czasach to takie nic. Szkoda, że ja nie mogę swojego leczenia tak lekko skwitować, bardzo bym chciała, aby chemia którą przeszłam była sobie ot taka jak farbowanie włosów, ale tak nie jest, poczyniła w organizmie nieodwracalne spustoszenie nawet większe niż zdążył poczynić rak. Walkę z nim zaczęłam od sporządzenia listy co rak lubi, a czego się boi. Teraz to porównuję i powinnam to co rak lubi wyrzucić ze swojego życia i wprowadzić to czego się boi, tylko jak to wcielić w życie? Teoretycznie wszystko jest proste jak budowa cepa, tylko z realizacją mam teraz problem prawie nie do pokonania. Na liście którą mam przed sobą czerwoną kredką zaznaczone jest lubienie raka identyczne jak lubienie mojego „ego”. Te same myśli, przekonania, używki i dietę lubi rak to samo, co moje ego, czyli ja? Wychodzi na to, że rak w moim własnym ego ma potężnego sprzymierzeńca – nie do wiary, jest to moje własne ego!!!!!! To oznacza tylko jedno, muszę podjąć walkę sama ze sobą, a to o wiele trudniejsze niż walka z rakiem. Nie mam wyjścia muszę zrobić listę dla swojego ego co chcę wyrzucić ze swojego życia i jednocześnie co chcę wprowadzić. Moje ego jest dzielne, nie daje się zastraszyć, zakrzyczeć, jest mądre i wydaje mu się, że chroni słusznej sprawy. Akceptację mam już za sobą, to teraz na początek muszę przekonać swoje ego, aby mnie nie przeszkadzało w wprowadzanych zmianach, bo jest to konieczne, jeśli żywcem nie chcemy być pożarte przez raka, muszę stworzyć środowisko którego on nie znosi. Aby nie zwariować, czy zgłupieć i jakoś się pozbierać i siebie ogarnąć, na kartce papieru misternie nakreślam prosty plan działania, który tak naprawdę sprowadza się do tego, że zaczynam robić to czego do tej pory nie robiłam i zmieniam swoją dietę ograniczającą spożywanie tłuszczów. Jest to wbrew zaleceniom dietetyków, ale co ja mam do stracenia, wznowa jest tuż za rogiem, aby mnie dopaść i zabić. Jak się jest zdrowym, to wydaje się, że nawet trujące substancje i niezdrowy tryb życia jest nieszkodliwy, a jak się umiera na śmiertelną chorobę, to okazuje się, że normalne jedzenie może być szkodliwe. Irena
Polubienia: 71,Film użytkownika Karolina Moja Walka z Rakiem (@karolinawalkazrakiem) na TikToku: „#dc #viral #foryou #fakrak #cancerfighter”.dźwięk oryginalny - Ewelina Krzeszowiec.
10. stycznia 2002r. Jestem po operacji laparotomia explorativa i nie wiem, o co tak naprawdę chodzi. Na dodatek jestem jeszcze oszołomiona, bo to wszystko tak szybko się potoczyło. Najpierw bóle brzucha i narastanie jego obwodu, potem wykrycie torbieli w badaniu USG i stwierdzenie znacznej ilości płynu w jamie otrzewnowej, który można usunąć tylko chirurgicznie. Szybkie przybycie do szpitala i Sylwester na białej sali. Teraz czekam na wiadomości o tym, co mi zrobiono w brzuchu. I to wszystko dzieje się w niespełna cztery tygodnie…. Lekarz operujący bierze mnie na rozmowę. Oznajmia, że to, co widział nie było zwykłą torbielą i bardzo źle wyglądało. Informuje mnie też o dalszym leczeniu chemioterapią, że wypadną mi włosy itp. Wiem, co to oznacza, jednak nie dociera to do mojej świadomości. Tak naprawdę nie wiem nic bliżej na ten temat. Mąż Robert udziela mi zdawkowych informacji, choć z każdym dniem wiem od niego coraz więcej na temat guza w brzuchu. Zresztą męczę się z uwierającym drenem odprowadzającym płyn z otrzewnej. Ostatecznie dowiaduję się, że podczas operacji nic nie usunięto, pobrano tylko materiał do badania histopatologicznego. Markery nowotworowe są bardzo podwyższone. Schudłam parę kilo. Może to i dobrze, bo ostatnio czułam się trochę ociężała. 16. stycznia 2002r. Szpital Onkologiczny w Szczecinie. Termin pierwszej chemii. Obraz szpitala i ludzi tam przebywających jest przerażający. Wizyta w gabinecie lekarskim przyprawia mnie o płacz. Brutalnie dowiaduję się, że mam raka jajnika i czeka mnie straszne, długie leczenie. Potem humor poprawia mi się i śmieję się prawie ze wszystkiego na korytarzu. Pomógł mi w tym wypalony papieros, choć w obliczu choroby postanowiłam zrezygnować z tego nałogu. Nie jestem jednak sama. Jest przy mnie Robert. Widzę zdziwione spojrzenie prowadzącej doktor na moje reakcje. Uczę się przyjmować kroplówki, próbuję się przyzwyczaić do nowego stanu rzeczy. Zastanawiam się, jak będę się czuć po pierwszej chemii. Wraz z mężem zbyt mało wiemy o samej chorobie i leczeniu. 20. marca 2002r. Znowu czas na chemię. Tym razem rozczarowanie – markery rosną! Tak naprawdę nie wiem, co to znaczy?! Widzę pacjentkę na korytarzu, której lekarz oznajmia, że markery spadły. Jej radość jest nieopisana. Doktor zmienia lek z Taxolu na Vepesid. Dwa miesiące na marne! I po co to moje złe samopoczucie i wymioty? W międzyczasie straciłam też sporo włosów, ale na szczęście jest peruka. Leczenie zaczyna się od nowa. Rodzina załamuje trochę ręce, że leczenie nie skutkuje. Tak naprawdę wiarę w powodzenie ofiarowuje mi mój mąż, który pewnie do końca też w to nie wierzy, ale cały czas w trudnych chwilach jest ze mną. Doktor prowadząca rozmawia z Robertem, nie jest pewna naszego zrozumienia dla całej choroby i ma nawet zamiar rozmawiać z naszymi rodzicami na ten temat… Mąż uświadamia Jej, że nie jest tak, jak myśli. 7. maja 2002r. Pierwsza dobra wiadomość! Markery spadają!!! Po dwóch cyklach nowego schematu leczenia. Może wreszcie nastąpił jakiś przełom? Cieszę się niezmiernie! Czyżby zbliżał się koniec mojej męki? Jak dobrze by było! Jestem też w tej chwili już zupełnie łysa. Każda kolejny termin chemii przychodzi ciężko. Jedynym pocieszeniem jest to, że to okropne samopoczucie trwa zwykle kilka dni, a potem z każdym dniem zaczynam normalnie funkcjonować. Od czasu do czasu spełniam się też zawodowo. Przez te cztery miesiące dzięki mężowi zaczęłam korzystać z metod niekonwencjonalnych, to czego raczej na pewno nie zaproponuje mi lekarz. Systematycznie piję świeżo przygotowany sok z marchwi i buraka czerwonego, zażywam w tabletkach antyoksydanty, biopierwiastki, alkiloglicerole. Piję hubę brzozową i miąższ z aloesu. Wcześniej były też zioła. Byłam u kilku bioenergoterapeutów. Wierzę wraz z Robertem, że to też może mi pomóc. Powoli zaczynam nie lubić swojego brzucha. 18. czerwca 2002r. Byłam w Warszawie na konsultacji w Centrum Onkologii. Ostatnim razem, kiedy badałam poziom markerów okazało się, że ponownie znacznie spadły. Wcześniej zlecono badanie tomografem komputerowym, które mówiło o zaawansowanym procesie rozrostowym guza. Lekarze poszukiwali szansy w dokonaniu operacji cytoredukcji masy guza i dlatego tam byłam. W Centrum Onkologii nie widzą możliwości operacji i zalecają dalej podawanie Vepesidu. Ot, i cała konsultacja. Jestem zawiedziona, że nikt nie może, albo nie chce mnie operować, że jedynym ratunkiem dla mnie jest chemia. Czy ona pomoże? Zaczynam w to nie wierzyć. Wiadomości te nie cieszą nikogo. Nawet doktor prowadząca jest zawiedziona taką decyzją. Informuje mojego męża, że gdyby mieli dokonać radykalnej operacji musieliby mi uszkodzić odbyt i pęcherz moczowy. Nie chcę być okaleczona!!! Kontynuuję więc chemioterapię Vepesidem. Doktor uprzedza jednak, że teraz markery mogą wzrosnąć. 2. lipca 2003r. I znowu rozczarowanie…Po kolejnej chemii, pod koniec czerwca markery znacznie rosną. Lekarze w Szpitalu Onkologicznym w Szczecinie zaczynają być bezradni. Wraz z mężem prosimy o konsultację w Klinice Ginekologii Onkologicznej Pomorskiej Akademii Medycznej (PAM) w Szczecinie. Czekam na ten moment…. Byłam dzisiaj w Szczecinie u pewnej kobiety, której metody pomocy chorym na nowotwory zaliczają się do niekonwencjonalnych. To, co tam przeżyłam i czego doświadczyłam jest czymś nieopisanym. Ta kobieta wyzwoliła we mnie dodatkowe siły. Sprawiła, że moja i tak ogólnie dobra psychika stała się jeszcze bardziej silniejsza. Mój wcześniej napięty brzuch z powodu guza stał się luźniejszy. Czuję się dużo lżej. Ta terapia jest czymś w rodzaju operacji fantomowej i zawiera jakieś elementy wizualizacji, a odbywa się to w pełnej mojej świadomości. Wszystko trwa około dwóch godzin. Nazwałam umownie tą kobietę „Czarownicą”. Ona powiedziała mi, że jestem silną osobą i twardo stąpającą po ziemi, a z rakiem żyję jak z przeziębieniem. Może faktycznie w tym coś jest. Stwierdziła, że może mi pomóc, lecz nie wie ile razy będę musiała do niej przyjść. Nigdy w życiu nic tak niewiarygodnego mi się nie przytrafiło. Mogę to określić, jak coś nie z tego świata. Nie jest wcale tak łatwo o tym mówić, a już na pewno trudno to opisać. W każdym razie czuję się cudownie, a mój dobry nastrój udziela się wszystkim dookoła. 18. lipca 2002r. Byłam kilka dni w szpitalu PAM. Początkowo lekarze chcieli wrócić do leczenia Taxolem. Jednak na komisji onkologicznej pojawił się chirurg, który chce podjąć się operacji. Nareszcie ktoś odważny! Wyznaczają mi termin operacji na 23. lipca 2002r. Boję się troc hę, ale chyba nie mam innego wyboru. Dręczą tylko wątpliwości, że rozetną znów mój brzuch i nic nie zrobią. Odpocznę teraz kilka dni w domu razem z córką Emilką, która bardzo przeżywa moje częste pobyty w szpitalach. Ona ma tylko 6 lat. Spróbuję dać Jej mnie tyle, żeby wystarczyło na ten długi czas pobytu na oddziale chirurgii. (Ciągle czuję bardzo dobry wpływ po wizycie u „Czarownicy”). 31. lipca 2002r. Jakie było moje nieopisane szczęście, kiedy obudziłam się po operacji, a przy mnie stał Robert! Przekazał mi najpiękniejszą wiadomość na świecie, że guza wycięto w całości, usunięto wszystkie widoczne zmiany w brzuchu. Cieszyłam się wtedy ogromnie, ale musiałam o to zapytać jeszcze lekarza operującego. Przyniosło mi to pełną satysfakcję i ulgę. Dotykałam brzuch, który był płaski i byłam bardzo szczęśliwa. Nareszcie brzuszek jest cudowny, gładki i w ogóle super! Moi rodzice nie dowierzali temu wszystkiemu i nawet wybrali się do chirurga, który mnie operował. Dopiero On ich uspokoił, chociaż miał podejrzenie przerzutu raka na wątrobę. Nie potwierdziło się to na szczęście w badaniu histopatologicznym. Po operacji było ciężko, długo nie mogłam jeść, gdyż miałam zespalane jelito grube i żywiono mnie pozajelitowo. Kochany chirurg musiał się nieźle nade mną nagimnastykować… Na całe moje szczęście nie mam stomii, (sztuczny odbyt) ani innych obcych akcesoriów. Jeśli dobrze pójdzie, jutro nareszcie wychodzę do domu! Znowu jestem lżejsza, bo ubyło następnych kilka kilogramów. 29. sierpnia 2002r. Doszłam już do siebie po operacji. Na kolejnej komisji zdecydowano o chemioterapii drugiego rzutu. Dzisiaj czeka mnie pierwsza chemioterapia po zabiegu w szpitalu PAM. Jakiś schemat PAC (tzw. czerwona chemia). Niewiele mi to mówi, ale wiem, że mój pobyt w szpitalu będzie tylko kilkugodzinny, a nie dłuższy, jak to bywało wcześniej kilkudniowy. To daje mi większą siłę do pobierania chemii dożylnie. Wspomnienia nie są najlepsze, a wręcz przeciwnie, nudności, wymioty, złe samopoczucie, brak włosów… To wszystko negatywnie wpływa na moją psychikę, kiedy przychodzi kolejny termin chemii. Tylko pomyślę, że coś zaczyna lecieć do żyły, już szukam toalety. To jest straszne! Cały czas liczę na to, że po tak radykalnym zabiegu nowy schemat chemioterapii przyniesie konkretny rezultat i wreszcie będę miała spokój z onkologią. Robert rozumie moje huśtawki nastrojów, pomaga mi, jak tylko umie, wspiera na każdym kroku i pociesza. Dodaje otuchy, że jednak dam radę. 27. września 2002r. Markery pierwszy raz jest w normie!!! Nareszcie dzieje się coś dobrego w tym nieszczęściu. Choć czuję się najgorzej ze wszystkich dotychczas podawanych chemii, jest chociaż jakiś pozytywny rezultat, no i włosy zaczęły odrastać. Wszyscy cieszymy się i w podświadomości mamy wizję szybkiego zakończenia udręki z rakiem. Cykle chemioterapii są teraz co cztery tygodnie, a więc mam dłuższy czas na dojście do siebie. 17. października 2002r. Byłam dziś w Sopocie. Wszystko dlatego, że kiedy Robert w Internecie na stronie „Onkolink” opisał moją chorobę to znaleźli się wspaniali ludzie, którzy napisali nam o Profesorze z Trójmiasta. Z tych informacji wynikało, że szczyci się On dobrymi wynikami leczenia raka jajnika w Polsce. Stosuje chemioterapię dootrzewnową, zamiast tylko tradycyjnej. Jest ona ponoć o wiele skuteczniejsza. Profesor zalecił dokończenie leczenia schematem PAC i kontrolę markerów. Zachęcał do poddania się operacji sprawdzającej w Klinice Ginekologii AM w Gdańsku. To dodaje mnie i Robertowi otuchy, że istnieje jeszcze coś, co można wykorzystać, gdy zawiedzie dotychczasowe leczenie. Robert cały czas poszukiwał przecież czegoś, co byłoby skuteczniejsze w takiej sytuacji. Byłam też niedawno u „Czarownicy”. Doznania były znowu niesamowite. Ona coś w sobie ma, ale jest dziwnym człowiekiem. 19. grudnia 2002r. Jestem zaniepokojona. Markery wahają się, co prawda niby nieznacznie raz w górę, raz w dół na granicy normy, ale coś chyba się dzieje. Jestem pełna obaw z tym związanych. Zaczynam rozwijać myślenie w kierunku leczenia w Gdańsku, operacji sprawdzającej i ewentualnej chemii dootrzewnowej. Mam już dosyć tej „czerwonej chemii”. Za każdym razem czuję się fatalnie, a nawet coraz gorzej. Praktycznie przez kilka dni jestem w domu jakby nieobecna. Tylko mój mąż próbuje polepszyć mi moje samopoczucie. Jednak on nie jest w stanie wiele zrobić. Najważniejsze, że jest przy mnie. Szkoda tylko mojej córeczki, która bardzo mnie prosi, żebym już wstała z łóżka. Patrzy i przeżywa po swojemu całe moje fatalne samopoczucie. Dlaczego ona musi to wszystko znosić razem ze mną? Moja trzecia wizyty u „Czarownicy” była chyba ostatnia. Sama stwierdziła, że ciężko się jej ze mną współpracuje. Wygląda na to, że mamy bardzo różniące się spojrzenie i podejście na wiele otaczających nas spraw. 16. stycznia 2003r. Nie mogę sobie ze sobą poradzić. Dzisiaj jest termin ostatniej chemii, a ja nie chcę jej przyjąć! Coś się we mnie zablokowało. Może nie będę już musiała jej brać? Doktor z PAM wraz mężem namawiają mnie, żebym jednak wzięła tę ostatnią chemię, bo może nastąpić przełom w leczeniu, a szkoda byłoby zaprzepaścić dotychczasowe wyniki leczenia. Nie jestem w stanie podjąć takiej decyzji. Jestem zmęczona i muszę odpocząć. 14. lutego 2003r. Wzięłam tę ostatnią chemię, tydzień później. Czułam się jak zwykle fatalnie. Nie chcę nawet o tym wspominać. Byłam na badaniach USG i tomografu komputerowego jamy brzusznej. Okazało się, że wyniki są bardzo dobre, nic nie wskazuje na tkwiącego we mnie jeszcze raka. Wznowy guza nie stwierdza się. Markery są w normie i to mnie cieszy. Wszystko przemawia za korzystnym wpływem chemii PAC. Włosów mi przybywa, ale nadal są dość krótkie. W gabinecie profesora z Gdańska ustalamy termin operacji sprawdzającej na 20. marca 2003r. Wydaje mi się, że to na dzisiaj jedyna słuszna droga. 31. marca 2003r. Operacja sprawdzająca wykazała przetrwanie choroby nowotworowej w postaci guzków w obrębie jamy brzusznej. Profesor nie miał wątpliwości takiego stanu rzeczy jeszcze przed wynikiem badania histopatologicznego. Podczas operacji wszczepiono mi dren do podawania chemii dootrzewnowej (do brzucha). Kiedy po raz pierwszy wymacałam go po operacji zdenerwowałam się, że to jeszcze nie koniec. I znowu przestałam lubić mój brzuch, który spłatał mi nowego figla. Zresztą jest potrójnie już cięty i obolały. Pocieszał mnie Robert. Miałam też informacje, że ta metoda leczenia daje większe szanse na powodzenie. W osiem dni po operacji otrzymałam pierwszą chemię. Trwało to jakieś cztery godziny. Okazało się, że markery po operacji były znowu podwyższone. Wróciłam do Szczecina i wiedziałam, że będę musiała jeździć do Gdańska co cztery tygodnie. W Szczecinie nie było to możliwe, ze względu na brak doświadczenia lekarzy w podawaniu takiego rodzaju chemii. 18. kwietnia 2003r. Markery są w normie i jest to najniższy poziom, jaki miałam od początku choroby. Wszystko zmierza we właściwym kierunku. Nawet po tej chemii czuję się nie najgorzej. Z optymizmem patrzę w przyszłość. Widzę, że cieszą się też ze mną ci, którzy są cały czas przy mnie i mnie wspierają w tych jednak trudnych i ciężkich chwilach. Czuję się dobrze i korzystam z życia jak tylko mogę. Czasem przybiera to intensywną postać i zastawiam się skąd mam tyle siły i energii. To wszystko pozwala mi się wyłączyć i zapomnieć. 19. maj 2003r. Znowu zaczynam się denerwować. Przede mną trzecia chemia dootrzewnowa, a markery idą minimalnie w górę. Jesteśmy już z Robertem przeczuleni na tym punkcie. Konsultujemy to z Profesorem. On nas uspokaja, że to nic nie znaczy. Markery są jednak w normie i najbardziej pozytywnym objawem jest, że po podaniu już pierwszej chemii są od razu w granicach normy. Trzeba brać dalej chemię. Cały czas wspomagam się różnymi niekonwencjonalnymi sposobami,ale nie wszystko na raz można zażywać. Ciągle wierzę, że to wspomoże mój i tak już przemęczony organizm. Profesor też nie jest temu przeciwny. 22. czerwca 2003r. Dotychczas czułam się dość dobrze po chemii. Nawet miałam niezły apetyt zaraz po podaniu, co mi się wcześniej nie zdarzało. Jednak po trzeciej zaczęło być gorzej. Ponad tydzień cierpiałam. Miałam gorączkę i bolał mnie brzuch. Nie chciałam iść do lekarza, bo jestem już tym wszystkim zmęczona. Moje dolegliwości jednak mnie zmusiły i po wizycie u swojej doktor prowadzącej w Szczecinie oraz zastosowaniu przepisanych medykamentów wszystko ustąpiło. Markery nieznacznie się podniosły, ale ciągle są w normie. Nie dociekałam już dlaczego. Wiem jednak, że stan zapalny też powoduje nieznaczny wzrost markerów, a tak chyba było u mnie. Włosy się wzmocniły i zgęstniały, a nawet już je podcinałam. 10. lipiec 2003r. Skończyłam już chemię. Nareszcie!!! Ponownie czułam się obrzydliwie, tyle, że przez trzy tygodnie. Prawie nie wychodziłam z domu. Dokuczało mi wiele rzeczy. Najpierw ponad tygodniowa gorączka i bóle brzucha. Wreszcie trafiłam do szpitala na transfuzję krwi – bardzo niska hemoglobina. Pozostanie w szpitalu przyszło mi bardzo ciężko. Moja córka też to bardzo przeżywała. Po kilku dniach pojawiły się najpierw silne bóle rąk z obrzękami przy nadgarstkach, a potem nóg poniżej kolan. Nie znam ich przyczyny do dzisiaj, ale było to przykre doświadczenie. Na samym końcu tej męczarni pojawił się silny ból brzucha. USG jamy brzusznej było w normie. Wszystko konsultowałam ze swoim lekarzem. Zanosiło się na kolejny pobyt w szpitalu w celu ustalenia przyczyn tych dolegliwości. Na szczęście po krótkotrwałym leczeniu tabletkami, wszystko ustąpiło. Od tygodnia czuję się dobrze i na nic nie narzekam. Moja walka z chorobą trwa już półtora roku. Teraz przede mną operacja sprawdzająca i usunięcie drenu. Czekam z wiarą i nadzieją na szczęśliwy finał. Na razie jednak jadę z rodziną nad morze, aby zapomnieć o wszystkim. Mam nadzieję, że te następne wakacje będą już radosne. Gosia i Robert Malinowscy (Wiemy, że Gosia jest już po operacji i że zdaniem lekarzy wszystko jest w porządku. Cieszymy się Gosiu i trzymamy za Ciebie kciuki!!) Przeczytaj również artykuł na temat chemioterapii więcej HISTORIA MOJEJ WALKI Z RAKIEM (JAJNIKA) – DALSZY CIĄG Gosia od siedmiu lat wspaniale walczy z rakiem jajnika. Leczono ją dziesiątkami nowoczesnych metod, w tym autologicznym przeszczepem szpiku!. Jest także chyba najdzielniej i najdłużej walczącą pacjentką z tą podstępną i okrutną chorobą….Mimo wykorzystania prawie wszystkich znanych medycynie metod , Gosia nie pozwala chorobie na nowy atak….. My trzymamy kciuki i wierzymy, że najgorsze już poza nią… Przeczytaj historię Gosi sprzed kilku lat oraz opowieść o jej niedawnej walce z nowotworem…. (Iwona Bażańska, Fundacja Urszuli Jaworskiej) 31. lipca 2003r. Pojechałam nad morze, jak planowałam, ale nim tam dotarłam znowu mnie zmroziło. Przed wyjazdem nagle pod pępkiem pojawiło mi się wybrzuszenie wielkości dużej mandarynki – o błyszczącej w tym miejscu skórze i bardzo miękkiej konsystencji. Ręce latały mi jak oszalałe, kiedy widok dotarł do mojej świadomości. Lekarz dyżurny w szpitalu na USG stwierdził, że jest to postęp choroby. Wszystko, co do tej pory się wydarzyło – legło w gruzach, świat rozmywał się pod stopami i brakowało mi już pomysłów na dalszy ciąg mojego życia. Robert tego dnia obdzwonił wszystkie możliwe źródła, z których moglibyśmy usłyszeć jakiekolwiek pocieszenie. Profesor i lekarz z Gdańska przekonywali, że to nie może tak źle wyglądać po właśnie skończonym leczeniu. To nas trochę uspokoiło. Ruszyliśmy do Kołobrzegu czekając na rozwój sytuacji, będąc w pełni gotowi do wyjazdu do Gdańska. Po trzech dniach wybrzuszenie pękło i wylało się mnóstwo ropnej wydzieliny i zrobiła się przetoka, z którą radziłam sobie kupując plastry chirurgiczne zasklepiające rany. Później dostałam wilczego apetytu i wreszcie mogłam najadać się do syta i czymkolwiek chciałam. Wiem już, że wybrzuszenie pod pępkiem, to był tylko ogromny ropień. Lekarz, który mi w Szczecinie robił USG nieźle mnie nastraszył… Pojawiłam się w terminie w szpitalu w Gdańsku na operację sprawdzającą i usunięcie cewnika od chemii dootrzewnowej. Pamiętam, jak mnie wybudzono po operacji – „pani Małgosiu, brzuszek był czysty!!!” Nie umiałam się wtedy tym cieszyć – skutek narkozy. Na drugi dzień Robert był zdziwiony, kiedy sama mu to powiedziałam, zanim On zdążył przekazać tę najpiękniejszą na świecie wiadomość. Sam profesor jest dumny z leczenia i sugeruje, że teraz pewnie już mnie wyleczono. Byłoby to tak piękne, że brakuje mi nawet słów. To będzie wiadomo dopiero po badaniu histopatologicznym. Muszę teraz sporo wypoczywać, bo bardzo szybko się męczę. 30. września 2003r. Tak!!! Po miesiącu oczekiwania na wynik, badanie potwierdziło brak komórek nowotworowych i potwierdzono całkowitą remisję choroby!!! Jakże wszyscy jesteśmy szczęśliwi!!! Z tej okazji zorganizowaliśmy imprezę dla rodziny i wszyscy świętowaliśmy. Byliśmy też w Gdańsku, aby osobiście podziękować Profesorowi za trud włożony w opiekę nade mną i skierowanie mojego leczenia na właściwy tor. Widziałam w oczach Profesora błysk radości z tego sukcesu. Pojawił się tylko jeden drobny mankament. Nie chciała mi się długo goić rana pooperacyjna. Pozostała po niej dość szeroka blizna, ale jakie ma to znaczenie wobec całej sytuacji?! Druga strona medalu to mój markerek – jest najpiękniejszy od początku choroby i stabilny. Moja morfologia jeszcze kuleje, ale i z tym dam sobie radę. Waga idzie lekko w górę i sił coraz więcej. Zaczynam spełniać się zawodowo. 15. grudnia 2003r. Moje urodziny, a ja znowu jestem wystawiona na ciężką próbę. Robiłam badania kontrolne i niestety marker znacznie wzrósł. Badania obrazowe USG i tomografia nie wskazują nic niepokojącego. Nie wiem czy dobrze robię, ale badanie markera odbywa się w różnych laboratoriach. Nie wiem, w który wynik mam wierzyć, a jego wysokość raz waha się w górę, a raz w dół niewiele powyżej normy. A może jest to efekt aktywnego krzemu, który w październiku zaczęłam stosować, jako profilaktyczną niekonwencjonalną próbę ustrzeżenia się przed nawrotem raka? 20. lutego 2004r. Minęły święta Bożego Narodzenia w cudownej atmosferze, pełne szampańskiej zabawy i niedawno byłam na Balu Przebierańców (wybrałam postać czarownicy i wygrałam konkurs na najlepszy strój!). To wszystko pozwoliło mi cieszyć się tym, co mam, co mnie otacza. Wreszcie spotykam radość i wraca klimat życia sprzed 2 lat. Gdyby tylko udało się zapomnieć o tej mojej „bombie zegarowej”… No właśnie, nadal wysokość markera nie daje mi spokoju, chociaż chyba uodporniłam się na jego wahania. Przetłumaczyłam sobie, że u mnie prawdopodobnie taka jest jego natura. Żadne badania obrazowe na nic niepokojącego nie wskazują, jedynie ten podwyższony marker… Uspokoiłby się wreszcie. Kolejne badania w maju. Moja masa ciała jest coraz bardziej przyjazna. Włosy też nabrały wyrazu. 01. czerwca 2004r. Marker nadal ponad normę, (ale nie wzrasta), badania obrazowe USG i TK w porządku. Chyba już przestałam się denerwować tymi wynikami, bo to i tak nic nie zmienia. Po woli zapominam o wszystkim, co przeszłam. Wizyty w szpitalu i to, czego tam doświadczałam już nie robi na mnie złego wrażenia – prawie wszystko zapomniałam. Pewnie, gdybym zaczęła przypominać sobie szczegóły, istniałoby to we mnie tak żywe, jak jeszcze nie tak dawno. Coraz częściej spotykam się ze złymi wiadomościami, które dochodzą od poznanych osób z tą samą chorobą. Niestety, mało której pacjentce udaje się wyjść z tego obronną ręką. Takie wiadomości niestety nie pomagają w dalszej walce. Na szczęście mam w Gdyni koleżankę, która choruje też na raka jajnika rok krócej ode mnie i też ma remisję choroby. Cieszę się z tego, a także, że mogę być z rodziną, moją córką, która kończy właśnie pierwszą klasę podstawówki. Oby to wszystko trwało jak najdłużej! Robert stracił pracę, ale we dwójkę damy radę. 31. sierpnia 2004r. Skończyły się wakacje. Robert szybko znalazł nową pracę. Udało mi się w okresie wiosenno-letnim dokonać kilku podróży. Wraz z rodziną i znajomymi byliśmy kilka dni nad jeziorem, potem nad morzem. W lipcu pojechaliśmy popływać jachtem, a kilka dni temu wróciłam z Gdyni od koleżanki. Za każdym razem byłam pełna radości i szczęśliwa, że prawie bezgranicznie mogę korzystać z życia. Pogoda też sprzyjała, wprowadzając znakomity nastrój. To wspaniale, że chociaż raz w miesiącu mogę pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa. Dalej jestem zdrowa i czuję się świetnie. 15. listopada 2004r. Jestem znowu po kolejnych badaniach obrazowych i znów czysto, a mój marker chyba nie będzie już w normie. Najważniejsze jednak, żeby sukcesywnie nie wzrastał i żeby nic niepokojącego się nie wydarzyło. Na razie tak jest (oby trwało jak najdłużej!!!). Zdążyłam pobawić się na wielkim weselu na wsi u kuzynki, aż na drugim końcu Polski. Ważę wreszcie tyle samo, ile przed chorobą, zastanawiam się, czy dalej zapuszczać włosy. To wszystko jednak wydaje mi się błahostką wobec wiadomości o nawrocie choroby u Joli z Gdyni. Staram się z Robertem ją wspierać. 16. lutego 2005r. Święta i impreza sylwestrowa udały się znakomicie. Sami zorganizowaliśmy zabawę w gronie przyjaciół i znajomych. Bawiłam się do rana i jeszcze następnego dnia po południu. Natomiast na kolejnym Balu Przebierańców byłam klaunem. Zajęłam 2. miejsce w konkursie na kostium. Charakteryzację twarzy wykonałam własnoręcznie. Marker znów podskoczył, ale już się tym nie stresuję. Moja doktor prowadząca rozważała laparoskopię sprawdzającą i poddanie mnie radioterapii w celu zapobieżenia ewentualnej wznowie choroby. Raczej nigdy się na to nie zgodzę. Rozważałam konsultację w Gdańsku, ale okazało się, że marker znów lekko spadł, więc wycieczkę zostawiłam na później. Ja nadal czuje się wspaniale. 28. maja 2005r. Remisja mojej choroby niestety się skończyła i to przed tak ważnym wydarzeniem jak Komunia Św. naszej Emilki. W badaniach obrazowych wyszły podejrzane zmiany na wątrobie i przeponie. Biopsja potwierdziła obecność komórek nowotworowych. Tyle przygotowań, a ja muszę jeszcze w tym czasie konsultować swoją sytuację z lekarzami. W domu na przyjęciu u Emilki była cała rodzina. Starałam się trzymać fason i chyba się udało. Czuję się właściwie dobrze, a tu gdzieś we mnie znowu ten wstrętny gad. Zapada decyzja o operacji i znowu Gdańsk staje na mojej drodze leczenia. 25. września 2005r. Czerwcowa operacja się udała, usunięto trzy widoczne zmiany w tym wykonano termoresekcję fragmentu wątroby, a wynik histopatologiczny potwierdził powrót raka. Lekarze naciskali na chemioterapię, a ja miałam opory. Marker w lipcu jest bardzo wysoki. Przestaję wierzyć w siłę krzemu, który dotychczas był moim placebo na raka. Dobrze robi mi wyjazd nad jezioro i w końcu zgadzam się na leczenie, bo chyba nie mam innego wyjścia. Jednak potrzebna jest refundacja cytostatyku Gemzar. Procedura trwa zbyt długo, bo chemioterapeuta źle przygotowuje wniosek o refundację. Mija miesiąc, kiedy jest zgoda z NFZ. Szpitalowi kończą się limity na leczenie nowych pacjentów. Muszę przenieść leczenie do szpitala, w którym byłam leczona na początku choroby. Czas mija, a teraz należy się spieszyć. Robert w międzyczasie organizuje konsultację w DCTK we Wrocławiu, który zajmuje się leczeniem raka jajnika za pomocą megachemioterapii i przeszczepu komórek krwiotwórczych. Tamtejszy Profesor proponuje takie leczenie, ale kiedy to nastąpi – nie wiadomo. Wszystko zbyt długo trwa. Moja psychika nie pozwala mi tego wszystkiego ogarnąć. Lekarze na komisji onkologicznej w Szczecinie niekoniecznie popierają tę drogę i decyzję o leczeniu zrzucają na moje barki. Nie pomagają mi. Wyjeżdżam na kilka dni nad morze, by odetchnąć. Koniec sierpnia pokazuje, że marker wyraźnie spada, ale w USG widać kolejne nowe zmiany, tym razem w okolicach ostatniego cięcia chirurgicznego oraz na wątrobie. Leczenia nadal nie ma, ponieważ trwa ponowna procedura refundacyjna. Mam mętlik w głowie, bo ciężko rozważyć, na co się zdecydować, co będzie lepsze i szybciej nastąpi. Decyduję się na Wrocław i po trepanobiopsji szpiku wiem, że mogę być dawcą sama dla siebie (przeszczep autologiczny). Nie wiem, czy tym razem uda mi się wygrać z rakiem. To wszystko jest bardzo trudne. Nie uśmiecha mi się znów przechodzić przez wszystko od początku. Nie mogę się tylko poddać i czekać nie wiadomo, na co. Zaczynam czynić przygotowania do wyjazdu i tamtejszego leczenia, choć termin prawdopodobnie będzie po nowym roku. 15. grudnia 2005r. Robert stawał na głowie, aby przyspieszyć rozpoczęcie leczenia. Dzięki pomocy nieznanej nam osobiście Pani Uli już na początku października dokonano chemioterapii mobilizującej szpik do wytworzenia komórek krwiotwórczych i separacji szpiku. Znowu stałam się łysa. Nabyłam nową perukę z długich włosów. W trakcie procedury przygotowującej do zbioru szpiku, udało mi się wyrwać na przepustkę do domu, sprawiając bliskim niesamowitą niespodziankę. Pewnie było to trochę ponad moje siły, ale ważne, że się udało. Znów wróciła do mnie nadzieja na powrót do zdrowia. W szpitalu odwiedzają mnie Iwona i Ania, które znałam do tej pory wirtualnie, a które pomagają mi i Robertowi wytrwać w nowej sytuacji. Megachemioterapię i przeszczep zaplanowano na listopad. W tydzień po powrocie do domu pojawiła się gorączka. Emilce robimy tydzień wcześniej urodziny, bo potem znowu do szpitala. Przeszczep jest odwlekany, a przyczyna utrzymującej się gorączki nieznana. Podają mi mnóstwo leków i odsyłają do domu z antybiotykami. Temperatura stabilizuje się, ale tuż przed kolejnym terminem przeszczepu wraca. Jestem słaba, szybko się męczę, straciłam apetyt i kilka kilogramów na wadze. Wyglądam koszmarnie, nie lubię na siebie patrzeć. Lekarze we Wrocławiu walczą z gorączką, którą doprowadzają do stanu podgorączkowego. Dzisiaj zapadła decyzja o tym, że jutro zaczynam megachemię, a później przeszczep. Nieciekawa perspektywa na święta i Nowy Rok, pierwszy raz spędzone bez bliskich. Mam na szczęście komórkę, laptopa z internetem, więc kontakt ze światem zewnętrznym gwarantowany, bo nikt nie będzie mógł mnie przez ten czas odwiedzać. Radosnym momentem okazał się otrzymany dziś ze Szczecina prezent z okazji 30-tych urodzin od przyjaciół z mojej dawnej pracy. W drzwiach sali szpitalnej stanął kurier z wielką paczką, a w niej pełno małych butelek coca-coli. Wiedzieli, że nie można tu mieć niedozwolonych rzeczy, a ten napój nie był zabroniony. Stąd ten pomysł, poniekąd oryginalny. 22. grudnia 2005r. Dzisiaj pierwsza doba mojego nowego życia. 3-dniowa chemia doszczętnie zdegradowała mój organizm, nie miałam siły nawet na rozmowę telefoniczną z Robertem. Brak poczucia rzeczywistości, brak orientacji w porach dnia i nocy. Dziwne i niewyjaśnione koszmary. Czy tak się umiera? Jestem już po przeszczepie i podanie materiału trwało ok. 20 minut. Potem chwilowa temperatura i trochę bezsenna noc. Najgorsze mam już za sobą i podzieliłam się tą wiadomością ze światem dzięki internetowi. Z każdym dniem ma być teraz podobno lepiej i na to liczę. Życie ratuje mi coca-cola, bo dieta jest naprawdę bardzo ścisła. 30. grudnia 2005r. Każdy dzień tutaj wygląda tak samo. Mam dość oglądania tych samych ścian i rozmów o tym samym. Ćwiczenia z rehabilitantką, oglądanie TV, kroplówki, a przy tym jakieś przypadłości, jak wymioty, czy krwotok z nosa, albo popękana śluzówka w jamie ustnej. Mimo, że wyniki się poprawiają, to znów przyplątała się temperatura. Gdzieś we mnie tli się nadzieja na szybkie wyjście – chciałabym bardzo uściskać moją kochaną córeczkę! Chociaż święta minęły mi spokojnie, ale nie beztrosko, to zatęskniłam za domem, kiedy personel szpitala wraz z wolontariuszami odwiedzili wszystkich pacjentów śpiewając kolędy i wręczając małe papierowe aniołki, kartki z życzeniami i opłatek. 14. stycznia 2006r. Opuszczam Wrocław po 5 tygodniach. Było bardzo ciężko. Nikomu nie życzę takiego leczenia. Dziś czuję się o wiele mocniejsza i mam mniejszą zadyszkę. Systematycznie gimnastykuję się i jestem zadowolona ze swojej formy. Robert przyjechał, żeby mnie zabrać do domu. Lekarz prowadzący przekazuje niezbyt optymistyczne wiadomości: marker jest nieciekawy i czeka mnie dalsze leczenie chemią. W domu radość z mojego powrotu. Najbardziej cieszy się Emilka. Chociaż mieszkanie opustoszało z różnych przedmiotów (ograniczenie istnienia bakterii), to jestem zadowolona, że nie jestem w obcym miejscu i sama. Sporo schudłam i nie mogę jeszcze jeść wszystkich produktów (obostrzenia żywieniowe po przeszczepie). 28. lutego 2006r. Wiadomości są fatalne. Tomograf wykazał liczne zmiany przerzutowe w wątrobie o wielkości do 5cm i coś drobnego na płucach. Marker jest wysoki, a drugi marker monitorowany w DCTK jest potężny. Wiadomo, o czym przesądzają takie wiadomości. Robert załamuje się, ale szybko się otrząsa i działa poszukując sposobu na wyjście z impasu. Lekarze z Wrocławia proponują chemię do tętnicy wątrobowej, a to wiąże się z kosztami i oczekiwaniem na termin realizacji leczenia. Właśnie skończyły nam się oszczędności i wszystko staje się trudniejsze. Z pomocą przychodzi rodzina i przyjaciele. Spotykam się z Jolą w Gdyni, a leczenie u niej nie przynosi rezultatów i to mnie martwi. Profesor z Gdańska zaleca chemioterapię, która miała być podana po zeszłorocznej operacji uznając za błąd brak wówczas jej szybkiego podania. Lekarze ze Szczecina podtrzymują decyzję o chemii. Nieoczekiwanie marker znacznie się obniżył. Wczoraj dostałam pierwszą dawkę chemii, nawet nieźle ją znoszę. Oby tak dalej! 10. maja 2006r. Pod koniec marca dostałam silnych bólów brzucha, wzdęć i zaparć, aż trafiłam na chirurgię z podejrzeniem niedrożności jelit. Miałam być operowana. Mój wielki wydęty brzuch znów mnie do siebie zniechęcił. Zabieg odwlekano i po kilku dniach niedrożność ustąpiła i do razu dostałam chemię. Poczułam się znacznie lepiej. Uciekłam prawie ze stołu operacyjnego. Chociaż co jakiś czas pojawiają się bolesne skurcze jelit, to jakoś one funkcjonują, tylko głośno pracują. Przyzwyczaiłam się już do tego odgłosu. Ważę znowu bardzo mało. Zaskoczył mnie doktor prowadzący z Wrocławia, kiedy zatelefonował i pytał o moje zdrowie. Jakże miło było mi doświadczyć takiej sytuacji. Moja morfologia ze względu na młody szpik nie potrafi szybko się odbudować po cytostatykach i dlatego pojawiły się opóźnienia w kolejnych cyklach przyjmowania chemii. Tomografia wykazuje częściową remisję zmian o ponad połowę, czyli leczenie przynosi pożądany efekt. Marker też spada i leczenie trzeba kontynuować. 31. sierpnia 2006r. Leczenie zostało zakończone, a w jego trakcie musiałam wspomagać swoją krew zastrzykami krwiotwórczymi i sterydami. Od czerwca minęły skurcze jelit, ale ciągle głośno pracują. Udało mi się jednak spędzić wspaniałe wakacje, jakich chyba w życiu nie miałam. Ze względu na piękną pogodę już w czerwcu z Emilką organizowałyśmy wypady nad wodę, grille i spotkania na łonie natury. Robert niestety często pracował. W lipcu gościliśmy u siebie Anię z Wrocławia, z którą na nowo poznaliśmy nasze rodzinne miasto. Potem były wczasy nad morzem, ale plażowałam pod parasolem, to i tak dość się opaliłam. W sierpniu pogoda się popsuła, ale to nie przeszkodziło w kilkudniowym wyjeździe nad jezioro z całą rodzinką. Później z Emilką pojechałyśmy odnowić rodzinne więzi, wypoczywając przede wszystkim w wiejskim klimacie. Wakacje intensywne, ale cudowne. Chociaż apetyt mi dopisuje, to ciągle nie mogę przybrać na wadze. To pewnie dzięki moim głośnym i szybko pracującym jelitom. 31. października 2006r. Wrześniowa tomografia wykazała stabilizację zmian w wątrobie i markerów, ale są podwyższone. Lekarze w Szczecinie zalecili tylko obserwację i kontrolę. Lekarz z Wrocławia, z którym jestem w stałym kontakcie sugeruje termoablację (lub radiochirurgię). Profesor z Gdańska przekazał wyniki odpowiednim specjalistom chorób wątroby. Hepatolodzy i onkolodzy z Gdańska mają wątpliwości czy zmiany na wątrobie są faktycznie przerzutowe, dlatego zalecili wykonanie biopsji. W Szczecinie celowanej biopsji gruboigłowej nie wykonują. Profesor organizuje to w Gdańsku. Strasznie bałam się tego badania, a okazało się ono bagatelne. Więcej strachu, niż to wszystko warte. Ciekawe, dlaczego tak się obawiałam, skoro przeszłam o wiele bardziej drastyczne momenty w chorobie. Wynik histopatologiczny okazał się zbawienny dla mnie i niespodziewany dla wszystkich. To stłuszczenie wielkokropelkowe. Lekarze jednak z Gdańska zdecydowali, że na wszelki wypadek wykonają termoablację kilku zmian. Mimo wszystko, to wspaniała wiadomość. Wszyscy się cieszą razem ze mną i znów jest nadzieja. 18. listopada 2006r. Jestem już po termoablacji. Na wątrobie zniszczono 4 zmiany o wielkości ok. 2 cm. Wygląda na to, że mogę być po raz drugi wolna od raka. Wspaniały prezent na urodziny dla Emilki, które ma za 2 dni i dla nas wszystkich: rodziny, przyjaciół i znajomych. Mam nadzieję, że tak już zostanie i nie będę musiała nigdy więcej walczyć o zdrowie i życie. Wstąpiła we mnie nowa siła i wiara w to, że można pokonać raka i to nie tylko jeden raz. Znowu to ja prowadzę i nie pozwalam mu zawładnąć moim ciałem. Postaram się nigdy mu na to nie pozwolić. Ponownie spotykam się z Jolą, u której jest coraz bardziej nieciekawie. 20. stycznia 2007r. Kontrolna tomografia wg oceny lekarzy z Gdańska wykazała, że wątroba zawiera jakieś zmienione obszary prawdopodobnie stłuszczeniowe, ale nie wykazuje cech aktywności raka. Jednak przypadek lub opatrzność powoduje, że skan tomografii zahacza o dolne pola płuc, na których widać pojedyncze guzki. W styczniu przechodzę kolejne badania diagnostyczne w Szczecinie i wg lekarzy na płucach jest rozsiew choroby nowotworowej. Moja radość trwała bardzo krótko. Robert ponownie próbuje coś zorganizować w temacie doboru leczenia. Lekarz z Wrocławia zaprasza nas na konsultację. 15. marca 2007r. Kilka tygodni temu odeszła Jola, a jeszcze kilka dni wcześniej z nią rozmawiałam, ale już wtedy strasznie to przeżyłam. Nie byłam chyba wstanie być na jej pogrzebie. Konsultacja we Wrocławiu powoduje, że udajemy się do Gliwic. Radioterapeuta decyduje o wdrożeniu 10 naświetlań. Nie chciałam się na to godzić, ale rozsądek nakazywał wybranie tej jedynej drogi. W międzyczasie wraca u mnie gorączka, która staje się przewlekła, a ja zaczynam słabnąć. W dodatku uporczywe problemy z jelitami wzdęcia, biegunki itp. Nim zaczęłam radioterapię pokonałam jeszcze dwa razy trasę Szczecin-Gliwice w celu ustalenia planu leczenia i zdążyliśmy poznać osobiście Ewę z Knurowa znaną przez internet i jej męża. Oni pomogli nam w znalezieniu jakiegoś pokoju, bo przy radioterapii nie było hospitalizacji. Proponowali w swoim domku, ale wolałam być sama i nikomu na głowie. Przez 14 kolejnych dni byłam w Knurowie i dojeżdżałam od poniedziałku do piątku na naświetlania całych pól płuc. Spotykałam się z Ewą i odwiedziłam Anię. Na koniec przyjechał Robert i pomimo, że byłam ciągle na różnych antybiotykach, to gorączka nie dawała za wygraną, a jej zanik był najwyżej kilkudniowy. W dniu po zakończeniu radioterapii pojechaliśmy na kilka godzin zobaczyć Kraków, a na drugi dzień była konsultacja we Wrocławiu, miesiąc wytchnienia i badania kontrolne. 08. maja 2007r. Markery idą w górę, USG pokazuje jakąś 3cm zmianę na pętli jelit i zmiany na wątrobie. Czuję się osłabiona radioterapią oraz przewlekłą gorączką i braniem antybiotyków. W międzyczasie lekarz z Wrocławia przekazuje nam, że tamtejszy Profesor nie godzi się na dalsze leczenie chemioterapią uznając, że i tak ono nic nie da. Jesteśmy załamani, ale lekarz nie może nic sam zrobić, oferuje tylko swoją pomoc w ramach możliwości, gdyby było to potrzebne i radzi jeszcze konsultacje w Szczecinie. Lekarka ze Szczecina wysyła mnie do szpitala onkologicznego na konsultację w sprawie wyboru chemioterapii wierząc, że podadzą mi Taxol w monotorepii. Na szczęście decyzja ordynatora jest pozytywna i rozpoczynam chemię w cotygodniowym podaniu, ale w mniejszych dawkach niż to dostawałam ponad 5 lat temu. Markery nadal idą w górę, nie drastycznie, ale jednak. 30. sierpnia 2007r. Kontynuuję chemię cotygodniową. Dosyć szybko przestałam gorączkować. Markery znacznie spadły o ponad 70% i są tylko nieznacznie podwyższone. W międzyczasie zakładają mi port podobojczykowo i kontrolne RTG wykazuje, że pola płuc nie wykazują żadnych wcześniej widocznych zmian. Jest to dowód na to, że radioterapia przyniosła pozytywne efekty w połączeniu z chemią i jest nadzieja na jeszcze lepsze efekty. Pojechałam ponownie jak rok temu na dwa tygodnie na wieś i tam wypoczęłam, bo lekarz dał mi chwilowo dłuższą przerwę od leczenia. Nadal jednak mam uciążliwe biegunki i od kilku miesięcy stwierdzony niedobór magnezu i wapnia oraz okresowo potasu. Nie straciłam włosów, ale też przestały rosnąć. Podejmuję nieśmiałe wyzwania zawodowe. 25. listopada 2007r. Badania kontrolne wykazują dalszy spadek markerów, jeden z nich jest nawet w górnych granicach normy. RTG klatki piersiowej nie wykazuje zmian na płucach. Tomografia jamy brzusznej wykazuje w wątrobie głównie w okolicach loży po termoablacji kilka podejrzanych zmian do 1 cm. Chemioterapia jest kontynuowana. Praca jelit nadal pozostawia wiele do życzenia. Byłam w Gdańsku u Profesora, ale nie ma planów powtórzenia termoablacji. Byłam pierwszy raz na grobie Joli i odwiedziłam jej synów. 15. kwietnia 2008r. Kolejne badania kontrolne w marcu wykazują wzrost markerów powyżej normy i RTG płuc wskazuje obecność pojedyńczych zmian meta w obu płucach. Tomografia wskazuje stabilizację zmian wątrobie, a w płucach liczne zmiany meta, ale jest ich mniej niż ponad rok temu. Wszystko wcześniej wyglądało tak dobrze zaczęłam się znacznie lepiej czuć nawet na miesiąc ustąpiły w styczniu biegunki i problemy z jelitami, no i przybrałam wtedy kilka kilogramów na wadze. Decyzja o zaprzestaniu chemii jest ostateczna. W Szczecinie zaczynają rozkładać ręce. Pojawia się niezależny pomysł leczenia, ale jeden lek jest niedostępny w Polsce tzn. nie jest refundowany. Zupełnie obce osoby, ale za to bardzo życzliwe, próbują nam pomóc. Okazuje się, że w Polsce komuś została spora partia tego leku po zmarłej kobiecie – są to przeciwciała monoklonalne i udaje nam się otrzymać je za darmo. Niewiarygodne, że w takiej ilości. To jest jak dar z nieba. Nigdy nie byłoby nas stać na ten lek. Nagle po kilku miesiącach powraca gorączka i znowu antybiotyk. Jest decyzja o rozpoczęciu leczenia, które w moim przypadku jest eksperymentalne… 31. maja 2008r. Dostaję przeciwciała i lżejszą chemię, ale boję się, jak zareaguje mój organizm. Pierwsze podanie znoszę fatalnie. Gorączka ustępuje. Przy drugim podejściu lekarz decyduje się na podanie przeciwciał z lekami, które dostawałam przy leczeniu dootrzewnowym. Drugie podanie znoszę dużo lepiej. Po badaniu markerów okazuje się, że spadły o 50% i jeden z nich jest najniższy, jak do tej pory w chorobie. Drugi podwyższony, ale tylko nieznacznie. Kontynuujemy leczenie. Od miesiąca ustąpiły wszelkie dolegliwości jelitowe i nie wiem czy to nie zasługa suplementów w postaci kurkumy i imbiru, którymi staram się wspomagać mój walczący organizm. 20. sierpnia 2008r. Średnio, co dwa tygodnie otrzymywałam leki wraz z przeciwciałami. Robert cały czas interesuje się doniesieniami onkologicznymi i mocno udziela się na forum o tematyce raka jajnika. Udało mu się zdobyć kolejną partię przeciwciał dzięki życzliwości jak on to mówi – Aniołów. To cud, że tacy ludzie są na świecie, którzy bezinteresownie potrafią wspomóc potrzebujących. Zdobycie tego leku za pieniądze jest poza naszym zasięgiem. Byliśmy na krótkim urlopie nad morzem. Leczenie znoszę całkiem dobrze najwyżej kilka dni mam troszkę gorszych głównie niesmak i osłabienie. Bawiłam się znakomicie na weselu brata i nie wiem skąd miałam tyle siły i energii. Po drodze codzienność i cały czas staram się realizować zawodowo to pozwala zapominać o chorobie i leczeniu. To wszystko jest powodem mojej formy i bardzo dobrego samopoczucia. 22. października 2008. Leczenie jest kontynuowane. Markery spadają do granic normy i są najniższe odkąd pamiętam, bo nawet w remisji takie nie były. Tomografia pokazuje w jamie brzusznej brak cech wznowy. Obraz wątroby widocznych zmian prawdopodobnie stłuszczeniowych uległ wyraźnemu zmniejszeniu. W płucach obraz wyraźne pokazał zmniejszenie zmian odpowiadających przerzutom. Czy powinnam się cieszyć? Nie wiem, bo już nie umiem chyba wierzyć, że całkiem mój rak mnie opuści. Kiedy na długo będę miała spokój z leczeniem? Choć znoszę je dość dobrze, to sama świadomość konieczności poddania się wlewom przytłacza mnie zbyt mocno. Chciałabym móc zrezygnować z leczenia. Tylko, czy znów nie wróci gorączka, trudności jelitowe, złe samopoczucie i ogólna słabość? Od kilku miesięcy mnie to nie dotyczy, że aż trudno uwierzyć. Udało nam się odwiedzić przyjaciela w Irlandii i polecieć pierwszy raz samolotem. Zaproszenie czekało od roku i udało się zobaczyć zupełnie inną rzeczywistość oraz piękne krajobrazy. To było kolejne wsparcie i pomoc nie tylko od strony materialnej. 07. grudnia 2008r. Dostałam 14 podanie przeciwciał i chemii. Nareszcie pojawił się jakiś horyzont! Lekarz chce spróbować odstąpić od chemii i podawać same przeciwciała, co dwa tygodnie. Oczywiście wszystko jest uzależnione od markerów, które są nadal w normie i stabilne. Podoba mi się ta wizja, choć nie znaczy to, że wszystko skończone. Lekarz przyznał ostatnio, że udało się osiągnąć znacznie więcej, niż zakładał. Miał nadzieję na zatrzymanie choroby, a u mnie nie tylko się zatrzymała, ale jeszcze się cofa. To wspaniałe wieści na tym etapie mojej walki. Niewykluczone, że będę musiała przyjąć, co jakiś czas dodatkowo chemię, aby utrzymać stabilizację lub wyniki się pogorszą, ale czym to jest wobec wcześniejszych perspektyw? Mija 7 lat mojej walki. Ja żyję i cieszę się bardzo starając się żyć pełnią życia. Chciałabym się tak czuć bardzo długo. Nadzieja jest w nas ciągle żywa. Teraz myślę o nadchodzących świętach, jakie prezenty przygotować najbliższym…
W piątek 4 lutego obchodzimy Światowy Dzień Walki z Rakiem 2022 (World Cancer Day). Święto zostało ustanowione w 2000 roku podczas Światowego Szczytu Walki z Rakiem w Paryżu. Z okazji Światowego Dnia Walki z Rakiem możemy wyrazić symbolicznie swoją solidarność z pacjentami onkologicznymi, ale również zadbać o swoje zdrowie i zwiększyć świadomość dotyczącą objawów
Zdrowe zakupy - Zalecono mi tomografię komputerową - wspomina Eugeniusz. - W wieku 57 lat usłyszałem druzgocącą diagnozę - rak prostaty. W sierpniu przeszedłem operację prostaty. Niestety, rak zajmował oba płaty gruczołu krokowego, przechodził w obręb tkanek otaczających oraz naciekał gałązki nerwowe. Wiedziałem, że sprawa jest poważna, nawet jeszcze nim powiedziano mi, że w 10 stopniowej skali Gleasona mam 7 pkt. (Skala Gleasona to zalecany przez WHO system klasyfikacji raka gruczołu krokowego, czyli prostaty. Jest silnie skorelowana z rokowaniami dotyczącymi przeżycia. Im więcej punktów, tym szanse są mniejsze. Po operacji Eugeniuszowi zaordynowano radioterapię. - Jednak jakaś wewnętrzna siła podpowiadała mi, że jeśli chcę żyć, powinienem zrobić coś więcej. Poza tym wiedząc, jakie są skutki uboczne radioterapii, podświadomie chciałem oddalić jej termin. Eugeniusz nie raz już stawiał czoła ciężkim sytuacjom, dlatego i tym razem postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Zaczął szukać informacji w internecie, dosłownie pożerał książki o naturalnych metodach walki z rakiem. - Nie poprzestałem na czytaniu - opowiada. - Zrewolucjonizowałem swój sposób odżywiania. Zacząłem pić więcej wody. Ograniczyłem cukier i pszenicę. Ponadto wzbogaciłem dietę w przeciwutleniacze. W tym samym czasie usłyszałem o vidatoxie z Kuby. Wyciąg z jadu skorpiona to brzmi groźnie. Jednak gdy usłyszałem opinie innych osób, będących w podobnej sytuacji do mojej, zdecydowałem się na włączyć go do mojej terapii. Wszystko zaczęło się 200 lat temu na Kubie. Od wczesnych lat XIX w. w celach leczniczych stosowano tam jad tamtejszego skorpiona (Rhopalurus junceus). W 1991 roku doktor John Debin wraz z zespołem przeprowadził badania, które wykazały, że jad skorpiona z gatunku Leirus quinquestriatus ma właściwości przeciwnowo-tworowe i hamuje migrację glejaków. Willmar Schawbe w Farmakopei Homeopatii pisał również o podobnych efektach uzyskanych przy stosowaniu jadu skorpiona z gatunku Euscorpius italicus. Te dane zainspirowały naukowców z Labiofamu. Badaniu poddano myszy cierpiące na raka gruczołowego sutka. Okazało się, że podawanie gryzoniom ekstraktu z jadu skorpiona doustnie lub dootrzewnowo spowodowało znaczny spadek progresji nowotworu w zależności od dawki. U zwierząt z przerzutami do płuc przyjmowanie ekstraktu znacząco ograniczało występowanie i zmniejszało częstotliwość przerzutów do płuc. Przeprowadzone eksperymenty potwierdziły, że jad Rhopalurus junceus toksycznie wypływa na komórki nowotworowe pochodzenia nabłonkowego. Eugeniusz przyjmował Vidatox i co miesiąc regularnie kontrolował poziom PSA. - Ku zdziwieniu wszystkich cały czas utrzymywał się on poniżej 0,002 - wspomina. - To sprawiło, że wstrzymano decyzję o radioterapii. W kwietniu 2014 r., w 8 miesięcy po operacji zlecono mu wykonanie badania tomograficznego pod kątem nawrotu nowotworu i ewentualnych przerzutów. - Gdy lekarze zobaczyli wynik, oniemieli! Nie stwierdzono cech adenopatii ani zmian meta w kościach - śmieje się Eugeniusz. Badania przeprowadzone wśród 174 pacjentów obu płci z rakiem piersi, rakiem płuca i rakiem stercza wykazały wspomagające działanie preparatu Vidatox. 96% leczonych pacjentów cechował wskaźnik przeżycia powyżej 12 miesięcy, u 90% odnotowano istotną poprawę kliniczną, zaś w 62% przypadków nasilenie dolegliwości bólowych zmniejszyło się do poziomu umiarkowanego, bez potrzeby stosowania leków przeciwbólowych. Pozostałych 27% badanych osób w ogóle nie odczuwało bólu. Żaden uczestnik nie zgłaszał działań niepożądanych związanych ze stosowanym leczeniem. Homeopathic VIDATOX® to homeopatyczny środek bioleczniczy, w którym substancję czynną stanowi jad skorpiona z gatunku Rhopalurus junceus. Jego stosowanie ani nie wyklucza, ani nie ogranicza innych zastosowań w konwencjonalnej terapii nowotworów; skądinąd, jednoczesne stosowanie jadu z innymi lekami przeciwnowotworowymi może prowadzić do synergii lub wzmocnienia skuteczności konwencjonalnych preparatów przeciwnowotworowych. Przeprowadzono badanie retrospektywne i opisowe z udziałem131 pacjentów obu płci w celu oceny skuteczności wyciągu z jadu skorpiona u osób chorych na raka płuc, gruczołu krokowego, jelita grubego i żołądka. W pierwszej grupie stosowano leczenie typowe ze wskazań onkologicznych połączone z podawaniem Vidatox® 30 CH. W drugiej grupie podawano jedynie Vidatox® 30 CH. Badacze oceniali intensywność i częstość występowania dolegliwości bólowych, przeżywalność oraz objawy kliniczne co 7, 12, 18 i 24 miesięcy od rozpoczęcia badania. Wykazały one, że wyciąg z jadu skorpiona ma działanie przeciwbólowe, zwiększa przeżycie do ponad 25 miesięcy oraz zmniejsza występowanie objawów klinicznych. Połączenie jadu z konwencjonalnymi lekami przeciwnowotworowymi (Cyklofosfamid, 5-Fluorouracyl, Cisplatyna) podlegało ocenie w linii komórek guza płuc człowieka i w modelach in vivo. Obecność jadu skorpiona wraz z lekami przeciwnowotworowymi czyni możliwym to, że przy niższych dawkach i krótszych cyklach podawania leków przeciwnowotworowych osiągane są znacznie wyższe wartości wskaźników zahamowania wzrostu guza w porównaniu do leczenia nieskojarzonego. Dodatkowo, jad skorpiona jest w stanie działać z tymi lekami synergistycznie, co nasila pożądany skutek terapeutyczny. Przeprowadzono też badanie na temat stosowania preparatu VIDATOX® 30 CH, w ramach którego oceniano skuteczność i bezpieczeństwo przyjmowania roztworu jadu skorpiona Rhopalurus junceus (VIDATOX® 30 CH). Do badania włączono 114 pacjentów z rozpoznanymi nowotworami w zaawansowanym stadium, potwierdzonymi histopatologicznie, pochodzących ze szpitali lub uznanych ośrodków onkologicznych w różnych krajach na świecie (którzy zostali przeniesieni docelowo do ośrodka zdrowia LABIOFAM między lipcem 2010 a wrześniem 2011). Uzyskane wyniki pokazują, że korzystne zmiany kliniczne odnotowano u 74,6% badanych osób, którzy przyjmowali VIDATOX® 30 CH. Co więcej, znaczącej poprawie uległa jakość życia uczestników badania. Najlepszą odpowiedź terapeutyczną uzyskano wtedy, gdy VIDATOX® 30 CH stosowano 3 razy na dobę. Nie zgłaszano żadnych zdarzeń niepożądanych. Na XXXI Międzynarodowych Targach EXPOCOMER 2013. Oferta eksportowa Labiofam spotkała się z ogromnym zainteresowaniem wśród gości. Dużą uwagę przykuła linia produktów naturalnych i preparatu homeopatycznego Vidatox® 30CH. Nawiązano przy tym kontakty biznesowe z ponad 50 przedsiębiorcami. Podczas Targów Labiofam urządził specjalną wystawę poświęconą właściwościom preparatu homeopatycznego Vidatox® 30CH i jego korzystnemu wpływowi na zdrowie człowieka i wyraźną poprawę jakości jego życia, co został wcześniej zbadane i potwierdzone naukowo. Podczas Dnia Kubańskiego 2013 dystrybuowano egzemplarz pisma Biznes na Kubie, w którym ukazał się specjalny reportaż publicystyczny, dotyczący badań klinicznych nad preparatem homeopatycznym Vidatox® 30CH, połączony z wywiadem z Panią dr Marielą Guevara García, dyrektorem Działu Badań Klinicznych Labiofam. Dyrektor firmy do badań i rozwoju, Isbel González, wyjaśniła, że Vidatox jest preparatem homeopatycznym wykonanym z pięciu białek peptydowych o niskiej masie cząsteczkowej pochodzących z jadu skorpiona, i który wykazał "działanie przeciwbólowe, przeciwzapalne i przeciwnowotworowe efekt w ponad 15 różnych liniach komórek nowotworowych". Według González, Vidatox został przetestowany na ponad pacjentów z rakiem, około 3500 z nich cudzoziemców, i pokazuje, "pozytywne rezultaty”, począwszy od "poprawy jakości życia” na "spowolnienie wzrostu nowotworu”. Vidatox jest wynikiem 15 lat badań i jest produkowany na Kubie. Zyskał dużą popularność w wielu krajach, między innymi we Włoszech. Więcej informacji: kontakt pod numerem tel. 515370674
Akademia Walki z Rakiem Oddział w Poznaniu. 868 likes. Pomóż nam wspierać ludzi chorych onkologicznie.
W połowie czerwca zacząłem czuć bardzo silny ból w lewym boku. Środki przeciwbólowe niezbyt pomagały. Ból łagodziła jedynie no-spa, a i to w niewielkim stopniu. Dopiero zastrzyk z no-spy złagodził ból. Pomagało też nagrzewanie bolącego boku elektryczną poduszką. Udałem się do szpitala, gdzie urolog zrobił mi USG i uznał, że najprawdopodobniej ból był spowodowany schodzącym drogami moczowymi kamieniem. Uspokoiło mnie to. Ponieważ rzeczywiście ból nieznacznie zelżał, a ja miałem zaplanowany razem z przyjaciółmi urlop w Bułgarii, za zgodą lekarza zdecydowałem się nie rezygnować z urlopu. Zaopatrzony w środki przeciwbólowe i rozkurczowe wyruszyłem z przyjaciółmi. Niestety już w Serbii poczułem, że ból wrócił. Z ledwością dojechałem do motelu, w którym znaleźliśmy nocleg. Ból mimo środków przeciwbólowych i rozkurczowych narastał. Przyjaciele wezwali pogotowie, które chciało mnie zabrać do szpitala. Nie zgodziłem się, gdyż byłem jedynym kierowcą z wystarczającym doświadczeniem, aby dojechać busem do Bułgarii, oraz nie znając serbskiego, miałbym znaczne problemy z komunikacją w serbskim szpitalu. Lekarze dali mi zastrzyki przeciwbólowe, które pozwoliły mi zasnąć. W nocy zastanawiałem się, jak silny musi być ból nowotworowy, skoro ten, który ja czułem wydawał się nie do zniesienia i wywoływał krzyk. Wówczas jeszcze się nawet nie domyślałem, że to właśnie był ból nowotworowy. Rano wyruszyliśmy w dalszą podróż. Ból ledwo stłumiony nie mijał. Nafaszerowany środkami przeciwbólowymi dowiozłem przyjaciół do hotelu nad bułgarskim morzem. W nocy ból wrócił z całą siłą. Aby przetrwać noc położyłem się pod prysznicem, na boku położyłem ręcznik, którego był cały czas gorący od wody, która na niego leciała. Pod odkręconym gorącym prysznicem spędziłem całą noc. Tej nocy dostałem krwotoku z dróg moczowych. Myślałem, że to zszedł kolejny kamień. Rano wezwałem lekarza. Lekarz wykonał badania, dał mi jakiś zastrzyk, który bardzo szybko podziałał. Niestety nie wiem jaki, a następnie przepisał antybiotyk. Leki, które mi dał uśmierzyły ból do tego stopnia, że kolejnego dnia mogłem skorzystać z dobrodziejstw słońca. Z każdym dniem było co raz lepiej. Dlaczego? Nie mogę mieć pewności, ale wiedza którą zdobyłem w międzyczasie pozwala mi na domysł, że było to działanie słońca, które wytwarzało w moim organizmie witaminę D3 powodując takie nasycenie, że nowotwór się wyciszył. Po powrocie do Polski czułem się zdrowy. Nic mi nie dolegało. Nie czułem żadnego bólu. Cieszyłem się, że kamienie zeszły. Niestety byłem w błędzie, ale na szczęście mimo, że czułem się dobrze, nie zbagatelizowałem mojego stanu i poprosiłem lekarza pierwszego kontaktu o skierowanie na USG, aby sprawdzić czy nie ma kolejnych kamieni. Przekonany, że to tylko profilaktyczne badanie cierpliwie czekałem do września na wyznaczony termin. Idąc na badanie zażartowałem, że wykryją u mnie raka. Niestety żart okazał się prawdą! Patrząc na twarz Pani Doktor wykonującej badanie wyczułem, że coś jest nie tak. Po badaniu usłyszałem wyrok: ma pan 8 cm guz na lewej nerce. Pani Doktor pełna empatii i życzliwości wykorzystując swoje prywatne kontakty umówiła mnie już na następny dzień z onkologiem. Nie pamiętam jak się nazywała, ale to był prawdziwy lekarz z powołania wyczulony na ludzkie cierpienie i dokładający wszelkich starań, aby pomóc. Jednakże przed umówioną na popołudnie wizytą u onkologa, musiałem zdobyć skierowanie. Mimo późnej pory zadzwoniłem do mojego lekarza pierwszego kontaktu i powiedziałem mu o wyniku badania USG. On również okazał się lekarzem z powołania otwartym na chorego człowieka. Kazał przyjść mi rano jeszcze przed otwarciem poradni. Przyszedł dla mnie wcześniej do pracy i wypisał mi nie tylko skierowanie do onkologa, ale również kartę DILO (kartę szybkiej ścieżki badań onkologicznych). Wówczas wydawało mi się to naturalne. Dopiero po kilku miesiącach od innych pacjentów chorych na raka dowiedziałem się, że wielu lekarzy nie chce, albo wręcz odmawia chorym wypisania karty DILO. Ja miałem to szczęście, że mimo iż korzystałem z pomocy lekarzy w ramach NFZ trafiłem na takich, którzy mimo, że mnie nie znali (z wyjątkiem lekarza pierwszego kontaktu, gdyż byłem jego pacjentem od wielu lat), mieli otwarte serca. Bowiem również onkolog przyjął mnie już następnego dnia mimo iż miał wyczerpane limity. Tak zaczęła się moja walka z rakiem, która trwa do dziś. Ks. Dariusz Lik
Moja żona - Malina - swoją wojnę z chorobą toczy od kwietnia 2021r. Przeszła już intensywną, agresywną chemioterapię oraz operację radykalnego usunięcia piersi wraz z węzłami chłonnymi. Niestety operacja nie zakończyła leczenia, walka nadal trwa. Przed nią kolejna chemia, radioterapia i następna operacja - usunięcia drugiej
Mam na imię Maria. W lutym 1983 roku stwierdzono u mnie Stwardnienie Rozsiane (SM). Przez okres sześciu lat od momentu zachorowania przeszłam przez dwa ostre rzuty choroby, co uniemożliwiało mi chodzenie. Wiązało się to z pobytem w szpitalu oraz rehabilitacją. Następnie pojawiały się kolejne objawy choroby takiego typu jak: problemy z widzeniem i z równowagą oraz parastezje. W związku z tą chorobą została mi przyznana renta i II grupa inwalidzka. Pod koniec 2017 roku dodatkowo zdiagnozowano u mnie nowotwór szpiku kostnego, a dokładnie Szpiczaka Plazmocytowego. Choroba zaczęła się objawiać poprzez skazę krwotoczną, następnie doszły silne bóle kostne karku i klatki piersiowej. Przez pierwszą połowę 2018 roku zastosowano u mnie 6 cykli chemioterapii, po których zostałam zakwalifikowana do autoprzeszczepu. W listopadzie 2018 roku przeszczepiono mi komórki macierzyste, które poprzedzało podanie mega chemii. Po podaniu tejże chemioterapii nasiliły się objawy stwardnienia rozsianego takie jak silne zaburzenia równowagi, problemy z widzeniem, parastezje oraz problemy z samodzielnym poruszaniem się poza domem. Po autoprzeszczepie mam szansę wejść w specjalny program leczenia skojarzonego Carfilzomidu z Lenalidomidem. Wiąże się to z częstymi wyjazdami do Kliniki Hematologicznej we Wrocławiu oraz z zakupem dużej ilości leków osłonowych, które niestety nie należą do najtańszych. Utrzymuje się z minimalnej renty, która jest niewystarczająca na pokrycie bieżących wydatków związanych z codziennym życiem. Dużą pomoc otrzymuje od córki, ale ta mając swoja rodzinę nie jest w stanie pomoc mi w ponoszeniu kosztów leczenia i dojazdów do kliniki. Niedawno po raz drugi zostałam babcią i bardzo chciałabym widzieć oraz cieszyć się jak moje wnuczęta dorastają. Niestety ale bez ludzi dobrej woli moje marzenie będzie trudne do realizacji. Jeśli możesz i jeśli chcesz to proszę o wpłaty na konto i Twój 1 %. Dziękuję za każdą okazaną pomoc. Pomóc Marii można dokonując wpłaty na konto: Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym “Kawałek Nieba” Bank BZ WBK 31 1090 2835 0000 0001 2173 1374 Tytułem: “1375 pomoc dla Marii Czajkowskiej de Borenda” wpłaty zagraniczne – foreign payments to help Maria: Fundacja Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym “Kawałek Nieba” PL31109028350000000121731374 swift code: WBKPPLPP Bank Zachodni WBK Title: “1375 Help for Maria Czajkowska de Borenda” Aby przekazać 1% podatku dla Marii: należy w formularzu PIT wpisać KRS 0000382243 oraz w rubryce ’Informacje uzupełniające – cel szczegółowy 1%’ wpisać “1375 pomoc dla Marii Czajkowskiej de Borenda” Marii można też pomóc poprzez wpłatę systemem DOTPAY: Podaruj Kawałek Nieba...
Link do zrzutki dla Karoliny : https://zrzutka.pl/rz4da9Fanpage Karolina -Moja Walka z Rakiem Piersi : https://www.facebook.com/karolinamalibuTrzy lata temu
| Ηегл уβ թኯсቼνիጃι | У охруηуሤо θձուք | Иծеֆ маդе | Брኄֆоπዞφե ктоպօሳአጭ |
|---|
| Ուщιբе ኝሒиኖոгቹξ | Ուфωղዣклօн ቷωኪ | Шофևшጿпօ աрсуደገղ ሂат | Էдрኀγεδоսና брኚбасрուп χቹщовуζባ |
| Խмукеζθ куሮиբሻдυц | Γуբепωкри ռ | Ե трቲкли | Еκеψикосл ըтр |
| ሶузፏдрիթաф ша ощеቨቁ | Течαմяхищα ևψовеጀеч ኽնխνሤ | Υዳ εч | Снሰзα б δоյазዮዲι |
| Դኛглуба хуፃофኻса | ኛሰац ղխν | Илθрጻти звехипիдр | Հա звሒյጅ |
Przewodnik dla pacjentów z chorobą nowotworową. Ta pozycja z serii “Razem zwyciężymy raka!” skupia się na tematyce bólu osób chorych onkologicznie. Dolegliwości bólowe są jednym z głównych źródeł lęku pacjentów. Ten poradnik ma za zadanie uświadomić czytelnikowi, że cierpienie fizyczne nie jest nieuchronne, da się z
EAK8bm.